20.02.2010. Eurosport. Olimpiada Zimowa w Kanadzie (Vancouver). Na dużej skoczni Adam Małysz zdobył srebrny medal. Komentowali: Bogdan Chruścicki i Marek Rudziński.
Simon Ammann wygrał zasłużenie, to prawda. Ale prawdą jest też, że nie mógł przegrać z nikim. Z tego wynika, że Adam Małysz był najlepszy, bo wygrał ze wszystkimi. Zajął bowiem najwyższe wolne miejsce, jakie było do osiągnięcia, więc – drugie.
Simon nie mając alternatywy – skakał bez obciążeń. Wahań, wątpliwości i rozterek nie miał żadnych. Mógł osiągnąć jedynie to miejsce, które uzyskał; wysilać się nie musiał. Gdyby przyszło mu naprawdę walczyć ze Schlierenzauerem (brąz) i innymi, wynik nie byłby taki oczywisty. Ale Simon „pod przymusem” nie był.
Natomiast dla Adama Małysza alternatyw było mnóstwo: mógł być trzeci, czwarty, piąty, itd. Żeby osiągnąć taki sukces musiał pokonać 48 rywali. Ergo – był pod presją. Miał trudniej, dlatego był najlepszy, chociaż drugi. Mimo wszystko wynik olimpijskiej rywalizacji należy uznać za sprawiedliwy. To są właśnie sportowe paradoksy.
Zwycięzcom i wielu pozostałym zawodnikom należą się gratulacje i podziękowania za piękny konkurs.
Ale blog ten powstał głównie po to, by się „czepiać”. Tym razem zgłaszam patologię – dotyczy ona Marka Rudzińskiego. Jest on uzależniony od artykulacji. Musi mówić. Szybko i długo. Bez względu na sytuacje i konteksty. W sobotę najbardziej denerwowały liczne exposé w czasie lotu skoczków. Zagadywać samą istotę przekazu „na żywo” lawiną banałów to telewizyjne sprawozdawcze partactwo wyjątkowe. Ten człowiek przyszedł do telewizji, a nieprzerwanie tkwi w radiu. Ta przewlekła choroba wciąż trwa. Jakiś lekarz jest tu pilnie potrzebny.
Piszę to z przykrością, bo pan Rudziński jest nie tylko zdolnym, ale, jak sądzę, także bardzo sympatycznym człowiekiem. Gdyby środowisko sprawozdawców „z okienka” podlegało jakiejkolwiek krytyce medialnej, dawno ktoś by schorzenie pana Marka zauważył, publicznie mu je wytknął i opisał. I dziś byłby on zapewne wolnym od anomalii, znakomitym komentatorem. Ale sprawozdawcze „Yaya” są nietykalne. Stąd liczne u nich deformacje i wykoślawienia, na które telewidzowie muszą patrzeć i ich słuchać. Zupełnie niezasłużenie!
*
Ktoś powie: trzeba było przełączyć na TVP1! Nie chciałem, bo tam czyhał przy mikrofonie Włodzimierz Szaranowicz. I miałem rację. Nazajutrz obejrzałem powtórkę w tzw, „publicznej", przypadkowo zresztą. To przeszło ludzkie pojęcie. Po skoku Małysza w I serii (137m) usłyszałem takie dźwięki, które wydobywają z siebie istoty prymitywne, wręcz półdzikie. Człowieku jesteś pracownikiem telewizji publicznej, jak Ci nie wstyd? Ale to nie wszystko. Pan redaktor zaprosił do studia, byłego trenera Małysza, Apoloniusza Tajnera. I nie dał mu dojść do głosu! To Szaranowicz, zarozumiała, wypchana trocinami bezczelności i tupetu żałosna sprawozdawcza kukła, oceniał skoki sześciu najlepszych. Plótł wyświechtane, piramidalne bzdury. Kompetencji zero, dobrego wychowania takoż. A przecież Apoloniusz Tajner to jeden z trenerów, dzięki którym pan Adam się przed laty odrodził. Trener nie mógł jednak się przebić z żądną oceną.
Nie pierwszy to raz, gdy niekompetencja i bezmyślność czyni z publicznej telewizji medialne gumno. Gumniarzy ci tam dostatek. Jeden z nich został niedawno dyrektorem sportowym. Gratuluję i zasyłam różne wyrazy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz