poniedziałek, 31 grudnia 2012

Tej stajni nie oczyściłby nawet Herakles!


Do Polsatu Sport zaproszono  Roberta Lewandowskiego. W studio spotkali się z nim Bożydar Iwanow, Roman Kołtoń i Marcin Feddek. Było to przed Bożym Narodzeniem. Święta spędzili najprawdopodobniej… bardzo ciasno, bo tkwili zapewne jeszcze w d…. naszego piłkarza. Tak bowiem ostentacyjnie, po palcu, obrzydliwie wchodzili mu w tę część ciała. Odrażający telewizyjni śmierdziele!
Po tym fakcie ostatecznie podjąłem decyzję o zaprzestaniu tej pisaniny. Poza nielicznymi wyjątkami, takie zasr… środowisko nie zasługuje na żadne cenzuralne słowa. Na inne zresztą też!  

Nie dotyczy:
Tomasza Swędrowskiego,  Lecha Sidora, Przemysława Kruka,  Rafała Jewtucha, Marka Szewczyka, Jerzego Mielewskiego.
Oczywiście także inteligetnych i dowcipnych:

Tomasza Jarońskiego i Krzysztofa Wyrzykowskiego, których za wstępne pominięcie serdecznie przepraszam!

piątek, 21 grudnia 2012

Dla nich to tylko grudniowa majówka!


Wydawało się, że koniec świata został przez Majów odwołany ze względu na promocję Toyoty, rocznik bodaj 2012. To sensacyjne oświadczenie obiegło chyba wszystkie rozgłośnie radiowe i telewizyjne świata. Jednak decyzja o anulowaniu okazała się przedwczesna – była aktualna tylko do wczoraj. Nieoczekiwanie bowiem wyszło na jaw, już po sprzedaży wielu tysięcy reklamowanych pojazdów, że mają one bardzo poważną wadę fabryczną, którą należałoby natychmiast usunąć – naturalnie na koszt producenta. A to się firmie absolutnie nie opłaca – nie tylko koszty napraw pochłonęłyby miliardy, lecz także dramatycznie ucierpiałby wizerunek niezawodności tej marki. Koniec świata jest dla nas bez porównania tańszy – oświadczył prezes ds. finansowych koncernu. Japończycy nakazali zatem Majom zapowiadaną od lat Apokalipsę, jednak zrealizować! 
Ci zaś odmówili. Agencja Kyodo cytuje wypowiedź ich współczesnego wodza. Mówi naczelny Maj Ster Schtic: Nasi indiańscy przodkowie byli zawsze ludźmi wiarygodnymi a my, ich potomkowie, mamy święty obowiązek pozostać wierni tej tradycji. Dlatego wykluczamy odwołanie raz powziętej decyzji.
Reakcja skośnookich szefów koncernu była natychmiastowa – wysłali Majom ultimatum: Albo kończycie ze światem, albo nie dostaniecie obiecanej forsy!
Majowie znaleźli się w pułapce! Przygotowując się do uroczystości zakończenia wyprzedali i przehulali cały dobytek, cofnięcie więc spodziewanej kasy pozostawiłoby ich bez środków do życia. Ale to jedna strona medalu. Druga była taka, że ulegając szantażowi i aktualizując grudniowe, ogólnoświatowe uroczystości z 21 grudnia 2012, staliby się pośmiewiskiem całego globu, splamiliby swoje święte zasady i obyczaje, splugawili tradycję i honor swych przodków. Co prawda na krótko, ale jednak. 
Ostatecznie zwyciężyło poczucie własnej godności. Po otrzymaniu przelewu od Toyoty na konferencji prasowej w Szałasie Głównym, w świetle jupiterów i kamer buszmeńskiej telewizji Kłam, która miała wyłączność na relację,  Ster Schtic oświadczył słownie: Koniec świata jest nieukniony i nastąpi definitywnie 21.XII.2012 I dodał sentencjonalnie: Po każdym końcu następuje jakiś początek. My fundusze na start mamy. Zobaczymy jak poradzą sobie Japończycy, mogą się bardzo zdziwić – zakończył z majowym uśmiechem na pomarszczonej twarzy.
*
Wg ostatnich doniesień jedynymi, którzy przeżyją, będą sportowi komentatorzy telewizyjni. Genialnym przodkom Majów nie przyszło do głowy bowiem, że może w przyszłości zaistnieć profesja, której przedstawiciele potrafią tak dużo, głośno i szybko mówić – przy prawie całkowitym braku rozumnego namysłu. Zatem ponurych, samospełniających się prognoz dla nich nie sformułowali – dlatego ocaleją. Tyle tylko, że nie będą mieli do kogo mówić. Ciekawe, czy zorientują się i przycichną. Szkoda, że nigdy się tego nie dowiem.

PS. Naturalnie ich słowotoku nie powstrzyma fakt, że nie będzie też imprez i  będą mieli przed sobą jedynie pusty, „śnieżący” monitor. To akurat żaden powód – oni i tak obraz prawie zawsze ignorowali. 

sobota, 15 grudnia 2012

Psuje


Wojciech Drzyzga recenzuje siatkówkę w Polsat Sport. Były reprezentant Polski, potem trener, powszechnie szanowany autorytet w tej dyscyplinie – czy można wyobrazić sobie lepszego komentatora siatkarskich meczów. Już teraz można, niestety. Pan Wojciech przestał się kontrolować zupełnie. Jego tasiemcowe monologi wprost przesłaniają grających. To nie oni i ich zagrania są najważniejsze. Dominujące, decydujące jest to co sądzi o nich (i „sadzi” zresztą też) W.D. Przynajmniej tak mu się wydaje. Trzeba być mocno zaawansowanym megalomanem, żeby równie rażąco nie wyczuwać kontekstu, niestosowności takiego gadulstwa, produkowania setki słów bez cienia refleksji, rozeznania kontekstu. W dodatku przy takiej ilości słów Drzyzga bywa wielokrotnie na bakier ze składnią, zdarzają mu się dość często zdania i frazy-potworki, nic nie znaczące, po prostu głupie. Dodać jeszcze trzeba, że wykształcił on u siebie swoistą ciągłość tych słowotoków. Koniec jednego zdania bywa najczęściej początkiem następnego, on nawleka się wprost słowami i frazami, funkcjonuje jak samonakręcający się mechanizm, końca nie widać. Smutna degrengolada kolejnego komentatora, który poczuł się profesorem do tego stopnia, że skarlał do statusu chłopka-roztropka.
Ostatnio W.D. dwukrotnie komentował mecze z Przemysławem Iwańczykiem. On z kolei, słysząc nieustanną paplaninę kolegi Wojciecha, mógłby darować sobie komentowanie i zająć się meczem, informować kto zagrywa, atakuje, broni – wystarczy nazwisko, resztę widać. Mógłby, ale on woli z kolesiem dialogować, zadawać kompletnie niepotrzebne pytania, podrzucać nowe wątki – tamten, oczywiście, musi odpowiedzieć… i z relacji burdel się robi kompletny.
Polska Plusliga siatkówki jest coraz ciekawsza, rywalizacja coraz bardziej zacięta i wyrównana, poziom rozgrywek bardzo wysoki, realizacja telewizyjna Polsatu Sport bez zarzutu. Niestety poza nielicznymi wyjątkami (Tomasz Swędrowski i może Jerzy Mielewski) poziom komentatorów żenujący. Będę konkretny:
Panowie przymknijcie się trochę, przestańcie klektać bezmyślnie dziobami. Oprócz niewyparzonej gęby macie chyba jeszcze choćby resztki rozumu? Zanim nałożycie te ogłupiające Was obejmy chwilę pomyślcie co będziecie za chwilę robić, uruchomcie wyobraźnię, skoncentrujcie się, zauważcie że nie Wy jesteście tu w centrum uwagi, wyobraźcie sobie dziesiątki a niekiedy setki tysięcy słuchających Was ludzi. Nie psujcie im przyjemności oglądania pięknych widowisk – miejcie choć śladową ambicję zachowywać się w tak licznym towarzystwie rozumnie, jak ludzie przyzwoici a nie mało cywilizowani gęgacze. Gęsi wszak to ptaki, a posiadać ptasi rozum to chyba wstyd, nie uważacie, panowie Drzyzga i Iwańczyk?

*

W Eurosporcie relacje z Pucharu Świata w skokach współkomentuje od tego sezonu Adam Małysz. Dla mnie sportowiec-wzór. Dlatego miałem pewne obawy – niestety sprawdziły się. Siedzący obok pana Adama pracownik Stacji Igor Błachut wprowadzić kolegi w specyfikę profesji nie mógł, bo sam jest tu zielony. To co potrafił to zapowiedzieć kto skacze, a potem obaj prognozowali jaka to odległość i które to może być miejsce. Całkiem bez sensu, bo za chwilę, za kilka, kilkanaście sekund pojawia się na ekranie grafika, która wyjaśnia wszystko.
Pisałem już kiedyś o tym. Ale powtórzę raz jeszcze, podając Błachutowi całkowicie gratis koncepcję relacji. Słuchaj pan i ucz się.
1.aSkoczek siedzi na belce – podać należy nazwisko i narodowość oraz które miejsce zajmuje aktualnie w PŚ.
2. Teraz cisza, bo rozpoczął się zjazd po zeskoku. Gdy delikwent jest w powietrzu realizator wyświetla szybkość na progu, należy ją podać – nie każdy mógł zauważyć.
3. Zawodnik wylądował. Teraz komentuje Małysz. Niech oceni styl, w czasie powtórki lub powtórek, objaśni czy skok był spóźniony czy trafiony. Niech wskaże np. moment idealnego odbicia. Czy następuje on wtedy, gdy skoczek najeżdża na próg środkiem nart, nad wiązaniami, czy wcześniej a może później. Jak po położeniu nart poznać w czasie lotu, czy skok jest spóźniony czy może odbicie nastąpiło za wcześnie. Małysz mówi czasem, że skoczek nic nie robił w powietrzu, co to znaczy, co powinien zrobić? Naturalnie nie za każdym razem o tym wszystkim! Decydować będą ujęcia, które pokaże realizator.
4. W końcu widać zawodnika i grafikę z wynikiem i aktualną klasyfikacją. Odczytuje ją Igor Błachut. I teraz wracamy do pkt. 1.
Zastanawia mnie zawsze dlaczego żaden, powtarzam żaden komentator nie jest ciekaw tych niuansów, o których pisałem w pkt. 3. Dlaczego Tajnera, czy Małysza czy innego fachowca nie wykorzystuje się by objaśnić telewidzom kilka, choćby tych elementarnych zasad i prawidłowości, warunkujących skok optymalny? Przecież z tym większym zainteresowaniem ogląda  się zwłaszcza tak spektakularną dyscyplinę sportu, im więcej o niej wiemy, im więcej ją rozpoznamy.
Nie mówiąc o tym, że przedstawiona wyżej koncepcja relacji jest jakimś pomysłem, wprowadza pewien porządek przekazu! Jakikolwiek, ale jednak. O niebo to chyba lepsze, niż bezmyślne, bo kompletnie tutaj zbyteczne dywagacje, które nierzadko w ciągu kilku sekund są brutalnie korygowane pokazanymi na ekranie wynikami. Podam przykład. Po kolejnym skoku Igor Błachut zawyrokował, że zawodnik będzie na 3. miejscu w klasyfikacji. I strzelił sobie niezłego samogłupa! Okazało się, że skoczek wylądował na pozycji 16!
Po co komu takie antycypacje? Bo jeśli już komentatorowi nie przeszkadza publiczne ośmieszanie się, to jednak autorytet i renomę naszego wspaniałego sportowca warto uszanować. To ostatnie zdanie kieruję do szefa Eurosportu na Polskę Witolda Domańskiego.


wtorek, 11 grudnia 2012

Rafałowi Jewtuchowi ku przestrodze!


Chwaliłem poprzednio parę Rafał Jewtuch i Przemek Kruk. I stało się tak, jak to wielokrotnie bywa w tele-relacjach sportowych: jeśli komentator pochwali zawodnika, to ten zaraz popełnia znaczący błąd – taka swoista prawidłowość. Zdarzyła się to także mnie. 
Jeden z meczów w ramach snookerowego UK Chamionship pan weteran Rafał (chodzi o staż)  komentował z Jarosławem Kowalskim – prawie nowicjuszem (w porównaniu z kolegą). I, niestety, stary wyga pokazał nieopierzonemu koledze i telewidzom kto tu hegemonem. Rozgadał się jak najęty, gardłował bez umiaru, słowotoki spływały w nasze uszy z szybkością i obfitością wodospadu; dodajmy: z pokaźną ilością komunałów. Zaś bez towarzystwa stałego partnera Przemka Kruka pogubił się kompletnie.
Takie mam tego wytłumaczenie. Gdy komentują razem, to właśnie Przemek Kruk jako pierwszy ocenia bieżącą sytuację na snookerowym stole, przewiduje ewentualne możliwości taktyczne, zagrożenia lub korzyści zagrania defensywnego, tzw. odstawnej lub ofensywnego, czyli wbijania – słowem nam, w większości niekumatym widzom, pozwala lepiej rozumieć oglądaną taktyczną rozgrywkę. A jego kolega zajmuje się przede wszystkim formalną stroną potyczki: przypomina bilans poprzednich meczów zawodników, liczy punkty, snuje prognozy, informuje o aktualnych wynikach z sąsiednich stołów, itp. Choć, naturalnie, sam także swoje fachowe opinie wygłasza. I ten dość klarowny podział ról funkcjonuje znakomicie – obaj uzupełniają się idealnie.
Tego właśnie zabrakło, gdy partnerem pana Rafała został Jarosław Kowalski. W dodatku ten z kolei merytorycznie ograniczał się najczęściej do banału, pustosłowia, mówienia oczywistości – istna plaga w telewizyjnych relacjach, nie tylko sportowych zresztą.
Ale nie zawsze przekonanie, że się mówi „oczywistą oczywistość” jest zasadne. Pan Kowalski twierdził np., że jeśli przegrywający nie zacznie wbijać to przegra. Niby tak, ale czy na pewno?
Punkty w tej grze zdobywać można także w inny sposób. Np. stawiając snookera. Dla mniej zaawansowanych: to sytuacja gdy zawodnik nie może białą bilą zaliczyć bezpośrednio czerwonej lub sześciu innych kolorowych i musi grać od jednej lub kilku band, okalających stół. A tu o błąd nietrudno. Jeśli spudłuje traci minimum 4. (cztery) punkty. Gdyby postawić przeciwnikowi takich udanych snookerów 37 to zyskać można co najmniej 148 pkt (4×37) i wygrać partię nie wbijając żadnej bili! Bo jeśli nawet przeciwnik sczyści stół, zaliczając tzw. maksymalnego breaka zyska jedynie oczek 147 i przegra!

Jarosław Kowalski, choć dwukrotny mistrz Polski (gratuluję!) sukcesów międzynarodowych nie osiągnął. Mam dla niego propozycję: zamiast trenować mozolnie niewdzięczne wbijanie, czy nie lepiej obmyślać chytre fortele, zaskakiwać rywali montowaniem upierdliwych dlań zasadzek, stawianiem kolczastych zasieków, obezwładniać snuciem paraliżujących pajęczyn – słowem szlifować i doskonalić umiejętność projektowania i wykonywania snookerów-pułapek. Kto wie może wtedy jego kariera nabierze międzynarodowego wymiaru? Co prawda nikt nigdy jeszcze takiej taktyki nie próbował, bo to trudne, ale zaryzykować i odnieść sukces, będąc w dodatku tym, który przetarł szlaki i na zawsze wpisał się w historię dyscypliny, bezcenne!
Tylko taką widziałbym korzyść z pełnych frazesów telewizyjnych komentarzy Jarosława Kowalskiego. Jeden z nich okazałby się pozorny i wskazał drogę do osiągnięć szczytowych. 

czwartek, 6 grudnia 2012

Blaski i... cienias


Snookera komentują najczęściej Rafał Jewtuch i Przemek Kruk. Jak? Z szacunkiem dla telewidza, którego traktują jako osobę myślącą. Mając zaś świadomość, że goszczą, choć tylko głosem, w wielu domach zachowują się przyzwoicie. Oszczędzają nam np. tasiemcowej, bezmyślnej paplaniny, bo jako ludzie z klasą bzdurnych opinii wygłaszać nie umieją. Ścisła czołówka komentatorów bez względu na dyscypliny. Tacy Snookerowi Panowie Dwaj. Co do ich ewentualnego szronu wiedzy nie posiadam!
Przy okazji podsuwam pytanie dla telewidzów: Ilu bili trzeba do rozegrania partyjki snookera.  Odpowiedzi będą różne – i zapewne wszystkie błędne. A odpowiedź jest prosta: Wystarczy dwóch Billów!
Pozdrawiam!
*
A teraz już normalka: smutna komentatorska rzeczywistość, czyli popisy Przemysława Iwańczyka w Polsacie Sport (także dziennikarza Gazety Wyborczej – jak się okazuje czarne samce owiec bywają wszędzie). Relacjonował on mecz siatkówki AGEL Prostějov (Czechy)iiAtom Trefl Sopot. Oczywiście, ostentacyjnie kibicował „naszym". Takie samo doskonałe zagranie kwitowane było albo pięknie, gdy Polki  punkt zyskiwały, albo niestety, szkoda, gdy traciły. Polska drużyna wygrała 3:0 bo była zdecydowanie lepsza. Ale to nie znaczy, że przegrane można obrażać, lekceważyć kpiną i się z nich naigrawać. A P.I. czynił to wielokrotnie, by w końcu stwierdzić elegancko, cytuję: Takie zespoły wciąga się nosem. 
Zaś po zagraniu jednej z zawodniczek Trefla – prawie pionowe, niezwykle silne zbicie tuż za siatkę – błysnął iście „saloonowym" dowcipem. Wyraził  mianowicie zadowolenie, że na drodze lecącej piłki nie stała Markéta Chlumská (czeska libero) bo mogłaby mieć, cytuję: tatar z twarzy.
Jak się okazuje istnieje jeszcze gdzieś w Warszawie jedna budka z piwem. A tam z pewnością Przemysław Iwańczyk jest częstym klientem. I skutki są widoczne: schamiał kompletnie.

sobota, 1 grudnia 2012

Syndrom: Borussia Obłęd


Trwa to już od wielu miesięcy. Sukcesy niemieckiego klubu z Dortmundu z wiodącym udziałem trzech polskich piłkarzy wywołały w naszych mediach lawinę entuzjastycznych komentarzy. Ogrom tych zasłużonych komplementów nie dziwi. Piszczek, Błaszczykowski i Lewandowski – obok kilku graczy niemieckich – odgrywają tam role pierwszoplanowe. Dają nam sporo radości i satysfakcji.  Ale wszystko powinno mieć przecież swoje granice.
Mecze Borussii pokazuje dość często Eurosport2. Tam zaś komentuje je zwykle, choć nie tylko, Mateusz Borek. Ale określenie komentuje jest tu dalece niewystarczające. On tej drużynie namiętnie kibicuje, wpada w cielęcy zachwyt po każdym prawie zagraniu, geniuszem nazywa jej trenera Jürgena Kloppa. Wydaje się, że są to szczyty uwielbienia. Nic bardziej błędnego. Przecież, jako się rzekło, tam wiodące role grają 3. Polacy. I to dopiero oni otrzymują od M.B. Everesty hołdów. „Achy” i „ochy” padają gęsto, albo – jak kto woli – sypią się nieustająco. Jednak i tu jeszcze nawiedzony Mateusz nie osiąga apogeum admiracji. On jest na topie wtedy, gdy opisuje Roberta Lewandowskego. Do czego to porównać?
Przed laty w kilku filmach znakomitej węgierskiej reżyserki Márty Mészáros główne role grywał polski aktor Jan Nowicki. Pani reżyser miała ponoć do niego wyraźną słabość. Jak twierdzili świadkowie w czasie realizacji filmów na planie wodziła za nim zakochanym okiem kamery. Z zachowaniem proporcji – podobnie opiewa naszego snajpera wyborowego gwiazda Polsatu Sport. Pieści go słowami, szczytuje uwielbieniem wszystkich ośmiotysięczników. Nawet gdy wygląda na to, że zagadał się na śmierć, snując jakieś duperelne wątki a właściwie wielolowątki okołomeczowe – przerywa „odlot”, bo Robert jest przy piłce. Potencja drgnęła – zaczyna się kolejna gra wstępna.
Krótko i poważnie mówiąc. Mateusz Borek komentując mecze Borussii Dortmund zachowuje się jak gówniarz-małolat, wpadający w cielęcy zachwyt. Bez żadnego umiaru i zachowania proporcji. Od tak przesłodzonego przekazu robi się niedobrze!
Polecam  jesienny spacer. Być może rześkie o tej porze powietrze animuje zdrowy rozsądek, a ten szczęśliwie przywróci proporcje, hamując patoliogię. Z jej objawami należy bowiem walczyć – póki jeszcze czas! 

czwartek, 29 listopada 2012

Po owocach ich poznaliśmy


Do przykrego incydentu doszło wczoraj poźnym wieczorem w Warszawie. W pobliżu siedziby telewizyjnej stacji Canal+ zauważono na ulicy dwóch mężczyzn, którzy szli z trudem, co chwilę przystawali, ciężko oddychali. Ich poruszanie się utrudniał fakt, że byli oblepieni, jakąś mazią, do złudzenia przypominającą pijackie wymiociny. Próbowali się z tego „haftu” jakoś oczyścić, ale – niestety – jednym i drugim na przemian wstrząsały nowe, silne torsje. Znów więc przystawali, następne ekskrementy usiłowali z ubrań usunąć, doprowadzić się jakoś do porządku – wszystko na próżno. Jeśli dodać, że towarzyszył temu bijący w nozdrza dojmujący smród – widok był iście upiorny. Ktoś zawiadomił policję. Przybyli radiowozem dwaj funkcjonariusze wezwali na pomoc służby odpowiadające za porządek w mieście a także karetkę pogotowia. Wkrótce delikwentów polano ciepłą wodą z podręcznych hydrantów, wytarto do sucha, a przybyły w miedzyczasie lekarz zaordynował im – by powstrzymać rzygi – tzw. „węgiel”. Po czym obu przewieziono na komisariat w celu złożenia zeznań.
Okazało się, że obaj panowie to popularni komentatorzy stacji Canal+Sport – konkretnie: Przemysław P. i Przemysław R. (na co dzień robotnik gazetowy brukowego Faktu). Ustalono, że od godz. 21.00 relacjonowali oni mecz ligi angielskiej ChelseaiiFulham. Pierwsze objawy niedyspozycji pojawiły się u nich około kwadransa później. Dalsze wyjaśnienia pokazały przyczynę ich zapaści. Otóż intensywnie przygotowując się do relacji przewertowali kilkaset stron internetowych. Stamtąd utrwalali na nośnikach najrozmaitsze informacje i ploty dotyczące obu drużyn. Błąd ich polegał na tym, że chcieli je wszystkie upchnąć na antenie w czasie trwania transmisji. Niestety, rażący nadmiar tych przeterminowanych medialnych śmieci spowodował, że – by zdążyć – gardłowali tak intensywnie, tak nachalnie i bez opamiętania pluli słowami, zdaniami, akapitami, że ich przeciążone organizmy w końcu odreagowały; konkretnie zaś nie wytrzymały i zbuntowały się, z niewielkim opóźnieniem, ich aparaty artykulacyjne. Efekt: opisana  niedyspozycja, która dopadła ich na ulicy po wyjściu z pracy. Po złożeniu wyjaśnień panom Przemkom wręczono mandaty za zaśmiecanie i generowanie substancji cuchnących w przestrzeni publicznej. Stacja zaś będzie musiała także uiścić koszty interwencji służb miejskich. Na koniec owocnego w wydarzenia dnia obu panów zwolniono.
Dodać należy, że szef komisariatu zatrzymał laptopy, pendrivy i smartfony Przemysława P. i Przemysława R.* by przekazać je dyr. sportowemu Canal+ Tomaszowi Smokowskiemu. W przesłanym mu e-mailu konfiskatę tę uzasadnił troską o zdrowie, zwłaszcza psychiczne, obu pracowników. Jako terapię zasugerował także urlop okolicznościowy dla obu w celu przywrócenia – jak to określił – zerwanej prawdopodobnie komunikacji między obszarem mentalnym i aparatem mowy zatrzymanych. W zakończeniu dodał: Moim podwładnym też czasem ordynuję podobną terapię. Np. okresowo odbieram przemęczonym funkcjonariuszom pałki albo paralizatory, aby się nie skrzywdzili, używając ich przeciw samym sobie. Skutkuje, więc polecam.
Jakie będą dalsze reperkusje całego zdarzenia, a zwłaszcza efekt e-maila komendanta dowiemy się wkrótce po reakcji Tomasza Smokowskiego.

* Mogę ujawnić teraz nazwiska bo, po zwolnieniu, nie są już podejrzani.

niedziela, 25 listopada 2012

Ojczym z mega ego i wrzód wolny


Czasem w rodzinie bywa dziecko szczególne, nieco inne od pozostałych.  Rozsądni rodzice to zauważą i traktują je wtedy inaczej. Nie wyróżniają, broń boże, kosztem pozostałych, ale po prostu stosują wobec niego nieco inne metody wychowawcze. Od lat w rodzinie piłkarskiej funkcjonuje taka właśnie, wielce dojrzała już, latorośl. Nazywa się Ricardo Izecson dos Santos Leite, znany bardziej jako Kaká. Od 2009 roku ten, 30-letni obecnie, znakomity rozgrywający (typowa 10., 85-krotny reprez. Brazylii) gra w Realu Madryt. I odtąd jego kariera się załamała. Po kontuzjach nie wrócił już do 1. składu drużyny klubowej. Dlaczego?
Naturalnie, płkarza znam tylko z telewizji i gazet – czytałem i wysłuchałem kilku wywiadów z nim. Wydaje się być człowiekiem dość wrażliwym i subtelnym. Takiej osobie potrzebny jest ktoś, kto go obdarzy zaufaniem, w trudnych chwilach wesprze, pochwali, doda otuchy. Nie ulega wątpliewości, że w tym przypadku owym swoistym ojcem powinien być, oczywiście, trener zespołu. 
W 1984 roku Francja, gospodarz zawodów, została piłkarskim Mistrzem Europy. Jej renerem był wówczas Michel Hidalgo a najlepszym zawodnikiem Michel Platini. Oczekiwania opinii publicznej wobec tego znakomitego piłkarza były olbrzymie. Po imprezie, w jednym z wywiadów trener mówił, że poddany ogromnej presji zawodnik wyraźnie… cierpiał. Potrzebował paru zwykłych ludzkich gestów: wsparcia, empatii, zrozumienia, współczucia. I te od trenera otrzymał. Być może, dzięki temu Platini zdołał stres opanować, strzelił kilka decydujących goli i Francja odniosła sukces.
Wracam do Brazylijczyka. Niestety, w swojej karierze Kaká napotkał trenera zupełnie innego – megalomana i skrajnego egocentryka, czyli José Mourinho. A ten mu pomóc nie mógł. Może najwięcej stracił na tym, obok piłkarza, także Real. Bo np. by pokonać Borusię Dortmund, zespół wybitnego stratega jakim jest trener Jürgen Klopp, trzeba mieć w drużynie równie wybitnego zawodnika, którego błysk uzdolnienia nadzwyczajnego, przesądziłby o sukcesie. Mógłby to być z pewnością, po osiągnięciu optymalnej formy, Brazylijczyk Kaká. Ten, niestety, decyzją ojczyma José, oba mecze z drużyną niemiecką przesiedział na ławce rezerwowych.
*
W meczu Bundesligi Mainz–Borussia Dortmund goście strzelili gola który paść nie powinien. Z boku boiska, z ok. 30 m Reus wstrzelił piłkę w pole karne. To podanie usiłował trącić piętą Lewandowski, ale w piłkę nie trafił – ta za to do siatki trafiła! Komentator orzekł, że nie można winić bramkarza, bo go Polak zmylił. Trudno się zgodzić z taka interpretacją.  Jeśli golkiper przepuszcza niegroźny i niezbyt silny strzał z 30 m i jeśli nie było żadnego rykoszetu, to zawsze jest jego wina!
Priorytet powinien być oczywisty: taki strzał-podanie, najczęściej z rzutu wolnego, nie może wpaść do bramki!  Założenie to ma dwie zalety.  (1) Zapobiega utracie głupiej bramki – a taki „babol” szczególnie denerwuje i dołuje zespołu. I (2) ułatwia obronę. Bo nie trzeba koniecznie piłki wybijać, wystarczy np. uniemożliwić (zablokować) dojście do strzału przeciwnikowi. A lecącą piłkę zatrzyma przecież nasz bramkarz!
A jeśli ktoś piłkę trąci i ta wpadnie do bramki. Trudno, coś za coś. Zresztą stojący na środku bramkarz też mógłby piłki nie złapać.


piątek, 23 listopada 2012

Destrukcja Dortmund


Borussia Dortmund z 3. Polakami w składzie robi furorę w tegorocznej edycji piłkarskiej  LM. W zeszłym roku odpadła w fazie grupowej – w tym już jest grupy zwycięzcą; wyprzedziła Real Madryd, Ajax i Mancheste City. Skąd ta metamorfoza.
Ostatnio z Ajaxem w Amsterdamie zespół niemiecki wygrał 4:1. Co prawda Holendrzy prowadzili grę, byli ponad 60% czasu przy piłce, ale gole strzelał przeciwnik. Komentujący mecz w studio TVP1 były selekcjoner Jerzy Engel powiedział, że ofensywnie grały obie drużyny, ale skutecznie już tylko jedna. Dziwna opinia, ale starzeją się wszyscy.
Według mnie Borussia Dortmund gra obecnie starym, wypróbowanym wiele lat temu we Włoszech systemem, czyli tzw. catenazzio. Naturalnie owa „gra z kontry” jest tu znacznie uwspółcześniona, wzbogacona. Włosi bronili bliżej własnej bramki – Borussia Dortmund dopada rywali w każdej części boiska. I dzięki talentom strategicznym jej trenera Kloppa robi to – całym zespołem – wręcz po mistrzowsku, z iście perfidną konsekwencją. Zabiera konkurentom piłkarski tlen, czyli boiskową przestrzeń do grania. Przeciwnik, niczym schwytana w pajęczą sieć mucha, chwilę miota się bezradnie, wymienia pospiesznie kilka podań, potem traci piłkę, następuje kontratak i… dalszy ciąg oczywisty. Drużyna Jürgena Kloppa czyni to tak perfekcyjnie, że nawet madrycki Real, z Cristiano Ronaldo, choc miał więcej z gry, był częściej przy piłce, sytuacje bramkowe stwarzał rzadko. To właśnie skutek, że polecę emfazą, porażającej wręcz maestrią – destrukcji, generującej u rywali przewlekłą obstrukcję. Lekarze określają czasem taką dolegliwość, jako chęć kałowa nadaremna. Tu naturalnie w grę wchodzi niemoc piłkarska.
Oczywiście do takiego sposobu gry potrzebni są odpowiedni wykonawcy. I trener ich ma. Są to reprezentanci Niemiec: ofensywni Götze (arcytalent) i Reuss, wsparci obrońcą Hummelem oraz trzej reprezentanci Polski. Pozostali niewiele im ustępują.
Dla kibica Borussii to sama radość, dla mnie jako kibica piłki nożnej – już niekoniecznie. Destrukcja rodzi zwykle konsekwencje pejoratywne. W meczu piłkarskim ogranicza ciągłość akcji ofensywnych, prawie uniemożliwia akcje indywidualne czyli dryblingi – vide miotający się w sieci made in Klopp szczupak Ronaldo – redukuje do minimum sytuacje podbramkowe, owocuje śladową ilością rzutów wolnych (tych z 18–25 metrów od bramki), rożnych też jak na lekarstwo. Mnoży natomiast częste straty piłki, drobne, „delikatne” faule taktyczne, przepychanki, zagrania nieczyste – jest dużo walki wręcz, bo na finezję brak miejsca. Spada atrakcyjność widowiska, gdyż jego meritum, esencja, czyli dramaturgia pojawiają się zbyt rzadko. Ale cóż, w życiu to się liczy, co skuteczne! 



niedziela, 18 listopada 2012

Zwycięstwo albo śmierć


W Wyborczej tytuł anonsujący mecz Ekstraklasy Lech–Legia:
Ogień Legii na mury Lecha
Niestety tekst pod tym lidem rozczarowuje. Zrozumiała i naturalna wojenna tematyka nie została rozwinięta. A szkoda. Spróbuję więc pójść tropem myśli zawartej w tytule.
Zaczynam od bastionu, którego zdobycie jest warunkiem ostatecznego zdobycia fortyfikacji Lech Poznań. To niewątpliwie bramka Lecha i jej niezłomny strażnik Burić. Przed nim Legia napotka najtrudniejsze chyba dla niej zasieki obronne w postaci wałów, składających się z czterech wojów. Będą nimi Ceesay, Kamiński, Wołąkiewicz i Henriquez. Zwłaszcza Kamiński może być szczególnie twardym, trudnym do skruszenia ogniwem oporu. Przed wymienionymi wałami będą walczyć będą – niewątpliwie zaciekle i nieustępliwie – Drewniak i Murawski. Taka mieszanka dwu różnych materiałów i surowców użytych do umocnienia poznańskiej reduty  uzmysławia jak zażarty bój tu czeka żołnierzy Legii. Przed wspomnianą redutą nękać nieprzyjaciela z Warszawy będą m.in. Tonew i Możdżeń. To też niezwykle niebezpieczny alians tworzyw wybuchowo-miążdżących. Na samej szpicy zaś nękać będzie Legię szperacz-wytrych Ślusarski. Ten weteran wielu potyczek, specjalista otwierający wszelkie zamki i rygle zabezpieczające tyły wroga, umożliwi kolegom przeprowadzanie morderczych kontrataków, gdy wycieńczeni intensywnym obleganiem legioniści, nieco spowolnią natarcie. Tak, tak, ruchawka zapowiada tu się zajadła i bezpardonowa. A to jeszcze nie wszystko.
Bo np. niewykluczone, że do walki wręcz staną naprzeciw siebie wspomniany napastnik Tonew i niezłomny obrońca, legionista Rzeźniczak. Ich pojedynki mogą stać się unikalną, wstrząsającą ozdobą tej wojny. Zwiastują jedno z najbardziej bezpardonowych i najkrwawszych starć na boiskowych frontach. Niewykluczone, że ich niszczycielska ekspresja na zawsze pozostanie w naszej pamięci i naszych, kibicowskich wrażliwych sercach. Konfrontacja już niebawem – do boju, do boju! !



czwartek, 15 listopada 2012

Pasuje, jak korzóh do rurzy!


Mecze reprezentacji w piłce nożnej relacjonuje od niedawna, obok TVP1, także Polsat Sport. I bardzo dobrze – bowiem narażanie się na zarażanie szpaczą grypą to opcja mało atrakcyjna.
Korzystanie z opcji polsatowskiej też jednak komfortu nie zapewnia. Pisałem wielokrotnie, że komentowanie we dwóch to najczęściej dla telewidza udręka. Ale co to dyr. Mariana Kmitę obchodzi? On woli podrażać koszty i oferować towar felerny. Działa więc wg hasła: Więcej groszy za produkt gorszy! Dlatego w Polsacie Sport Mateusz Borek komentuje z Waldemarem Prusikiem, b. reprezentantem Polski.
Napisać, że M.B. to jest tylko medialny kombajn to mu ubliżyć. On bowiem nie tylko zerżnie, wymłóci, ziarno od knuwia oddzieli, słomę w snopek sformuje, sznurkiem oplecie, na pole wystawi, a wystawione do stodoły zwiezie – M.B. jeszcze przedtem pole zaorze, ziarno zasieje a zasiew będzie pracowicie doglądał i podlewał aż kłos do zżęcia dojrzeje. Czyli przekładając ten przykład na konkrety: po wstępie do meczu, poda składy drużyn i parkujących na „ławce”, określi taktyki, przytoczy statystyki, wypowiedzi, plotki, przegląd prasy, pouczy trenerów i zawodników, dokształci z ortopedii określając którą nogą gracz strzelił, uściśli nawet którą częścią stopy to wykonał – bez trudu rozszfruje np. jej zewnętrzną część,  entuzjastycznie wykrzyczy zdobycie gola, zada sakramentalne pytania: czym teraz odpowiedzą goście/gospodarze, bystro dostrzeże (cytat) widać, że dobrze się czuje, jeśli chodzi o ułożenie stopy,  rozważy kto może z rezerwy wejść, a kto z murawy zejść – a jak ten zejdzie, to kto wejdzie i gdzie będzie grał za tego, co wejdzie, chyba że inny wejdzie, to wtedy nie wiadomo kto zejdzie: Jak myślisz, Waldku?  M.B. to wszystko może sam jeden, bez niczyjej pomocy – Waldka zaindagował z czystej kurtuazji. 
Co więc miał robić biedny Prusik? Skoro wszystko, nawet z górką, zostało już powiedziane – pozostają tylko powtórki. I dlatego pan Waldemar mógł wcześniejszego referenta, kolegę Mateusza jedynie papugaować. A ponieważ upodobał sobie sposób artykulacji á la Kazimierz Węgrzyn z Canał +Sport (dzień dobry!), to raczej ujadał, niż mówił. Słowem pasował do M.B. jak kożuch do kwiatka (naszło mnie jakoś dziś na symbolikę). Oczywiście kwiat to Mateusz Borek. I nie jakiś tam zwiędły, trywialny polny kaczeniec – a skądże! To roślina szlachetna – dorodna róża. Tylko wydaje się, że ona jakby trochę niebezpiecznie ewoluuje, traci aromat a barwne piękno jej płatków blednie. Natomiast eksponuje się coraz więcej kolców, które nas telewidzów w uszy kłują czasem dotkliwie. Tak to powstał dziwny duet – kwiat ewolucyjnie modyfikowany z kożuchem noszonym do góry baranem. 
Dlatego i tytuł lekko ortograficznie podrasowany!

sobota, 10 listopada 2012

Przemysław Rudzki przylgnął do burty MS „Janowicz” i popłynął

Kiedyś w „Szkle kontaktowym” pracownik parkingu ubolewał, że pewien znany i ceniony fachowiec zarabia więcej od niego. Po chwili odpowiedział mu na antenie kolejny telewidz przypominając banalną prawdę, że nie każde zajęcie może być jednakowo wynagradzane, a bycie stróżem na pewno nie należy do zajęć najbardziej intratnych i prestiżowych – taki ten świat. Trawestując znane powiedzenie sienkiewiczowskiego Zagłoby zakończył zgrabnym bon motem: Znaj proportium, Ciecium Panie! 

Po finale paryskiego turnieju ATP na konferencji prasowej już w Polsce Jerzy Janowicz pojawił się z rodzicami. Nie spodobało to się Przemysławowi Rudzkiemu, który z tej okazji popełnił tekst pt. Dziwne te żale państwa Janowicz.
Autor pisze: Szkoda, że paryskie podboje tego chłopaka swoim smutnym gadaniem przyćmili jego rodzice. Konferencja prasowa z udziałem Janowicza, na której - nie wiedzieć po co - znaleźli się również matka i ojciec, przemieniła się w litanię żali. Jaki to zły jest świat! Sami musieliśmy płacić synowi za biznes klasę! A kto miał niby zapłacić, drodzy państwo? Wyjątkowo mnie to rozsierdziło. Zostawiam na razie Rudzkiego – niech wróci do równowagi po rozsierdzeniu.
A w międzyczasie jeszcze cytat z Polityki (Marcin Piątek: Wysoki lot Jerzyka):
rodzice poświęcali dla kariery syna coraz więcej środków. Sprzedawali kolejne interesy – sklep ze sprzętem sportowym, sklep z telefonami komórkowymi,, siłownię, fitness. …„Postawiliśmy wszystko na rozwój Jerzyka”dodaje ojciec tenisisty.
A jednak, mimo takich dramatycznych wyrzeczeń i determinacji, startu ich syna w eliminacjach do turnieju głównego, wielkoszlemowego Australian Open, styczeń 2012 – opłacić już nie byli w stanie! Czy w tej sytuacji ich rozżalenie może tylko rozsierdzać? Czy jest rzeczą normalną, że gdy pojawia się zawodnik o nieprzeciętnym talencie, który był finalistą dwóch juniorskich turniejów: Australia Open (2007) i US Open (2008), to jego rozwój i kariera powinny zależeć wyłącznie od ambicji i zasobności portfeli ich rodziców. A np. Ministerstwo Sportu, czy choćby dotowany przez państwo Polski Związek Tenisa nie mają obowiązku otoczyć szczególną opieką karier ponadprzeciętnie uzdolnionych. Czy nie powinien powstać jakis system-sito eksponujący perły? PZT to instytucja biedna – rozumiem. Ale także opieszała, mało operatywna i nieskuteczna. Przykład Janowicza jest tego smutnym dowodem – choć, na szczęście, chyba z radosnym finałem.
O tych istotnych problemach Rudzki się nawet nie zająknął. Zaś kpiąc sobie z państwa Janowiczów okazał się człowiekiem małostkowym.
Dalej Rudzki poucza, że skoro rodzice tenisisty znaleźli się już na wspomnianej konferencji, mogliby choć trochę cieszyć z osiągnięcia syna. Odpowiedzią niech będzie taki fragment z konferencji:
10:30 Tata Jerzego Janowicza: "Jestem dumny z syna. To, co robiliśmy przyniosło efekt”.
10:27 Mama: "Najdroższe są turnieje poza Europą." I dalej.  "Nie było chwil zwątpienia. Nie wiedzieliśmy wcześniej, że w rozwój syna będzie trzeba tyle zainwestować. Na szczęście powoli mamy coraz więcej sponsorów."
Więc jednak się cieszyli. Rozsierdzenie, jak widać, wciąż nie ustąpiło, bo tym razem Rudzki zwyczajnie kłamał. Nie mówiąc o tym, że zamiast cieszyć się z sukcesu rodaka uważał za ważniejsze publicznie chłostać jego rodziców.
Zaraz potem za wzór stawia swoich rodziców. Pisze:   
Moi, na przykład, wydali wszystko co mieli i jeszcze więcej, żebym dziesięć lat temu mógł wyjechać do Londynu, nauczyć się języka i życia. Ale nikt nie zwoływał z tego powodu konferencji prasowej, a rodzice się nie żalą. Są szczęśliwi, że ten wyjazd dał mi tak wiele.
Nie ma się co szczypać – on tak naprawdę napisał!
Czy jednak rodzice Rudzkiego są szczęśliwi? Może jednak zapożyczając się (bo tak chyba należy rozumieć frazę wydali wszystko co mieli i jeszcze więcej) oczekiwali, że syn poszybuje wyżej, niż tylko do poziomu tabloidalnego żurnalisty, piszącego w brukowcu Fakt i opowiadające trele-morele w równie brukowym – w warstwie werbalnej – Canal+Sport. Może to jest powód, że nie było konferencji prasowej. Bo czym mogli na niej pochwalić się ojciec i matka? Że syn był kilkanaście miesięcy w Anglii i tam nauczył się języka angielskiego? Że poznał życie Anglików, a oni poznali się na nim i dlatego wrócił do kraju? Trudno się tym publicznie ekscytować!

Na zakończenie chciałbym przypomnieć, że istnieją takie pojęcia jak zarozumiałość, pycha, arogancja, czy utrata kontaktu z rzeczywistością. I zadedykować  panu Przemkowi swoją parafrazę z Onufrego Zagłoby: znaj proporcje ciecium Rudzki.

Yayeczka purée
Mój znajomy, człowiek złośliwy, przyznał jednak Rudzkiemu rację. Powiedział: Państwo Janowiczowie nie powinni publicznie narzekać, bo – w przeciwieństwie do Państwa Rudzkich – wspierając syna nie wyrzucili pieniędzy na bruk.
~
W 2007 r. Janowicz triumfował w turniej w Nowym Delhi, wygrywając w finale z Tajem Kittiphongiem Wachiramanowongiem 3:6, 6:4, 6:3.  
To zdanie powinien Rudzki napisać z pamięci sto razy,  jako kara za tekst z którym polemizowałem.


poniedziałek, 5 listopada 2012

Telewizyjni sprzedawcy tandety


Serena należy do tych grup zawodniczek, które wyjątkowo często omijały turniej mistrzyń. Miała prawo grać a rezygnowała, wycofywała się z powodu kontuzji, z powodu różnych problemów. Czterokrotnie takie zdarzenia miały miejsce w jej wypadku. W dziewięćdziesiątym dziewiątym (1999 r.) kontuzja pleców, w dwutysięcznym (2000) kontuzja stopy, w dwa tysiące trzecim (2003) lewe kolano, w dwa tysiące dziesiątym (2010) prawa stopa. No, trzeba by kartę szpitalną założyć, żeby się w tym wszystkim połapać.
Komentator Karol Stopa uznał za ważne, aby w trakcie relacji „na żywo” przypomnieć m.in. kontuzję pleców zawodniczki z przed 13. lat oraz kontuzje stóp: zastarzałą 12-letnią (lewą czy prawą – nie określił) i świeżutką 2-letnią lewą.
I komu tu należałoby założyć kartę pacjenta i w jakim szpitalu?
W pewnym momencie meczu, po nieudanym zagraniu na twarzy Sereny Williams pojawił się uśmiech zażenowania. A następnie westchnienie z charakterystycznym falowaniem warg. Stopa obwieścił:
No, i to, ta reakcja jaką Państwo teraz zauważyli ze strony tenisistki amerykańskiej, ta mina, to wypuszczanie powietrza, to jest jakby sygnał, że ona mocniej naciśnięta przez Chinkę mogłaby mieć bardzo poważne problemy. Są specjaliści, którzy czytają z ruchu warg, ale wtedy tylko, gdy delikwent coś mówi. Okazuje się, że Stopa potrafi dużo więcej – wystarczy, że ktoś, milcząc, porusza jedynie wargami i oddycha, a genialny pan Karol przejrzy go natychmiast!
Może zauważy tu ktoś pewną nielogiczność: najpierw zasugerowałem, że chory – a niżej, że geniusz! To się nie wyklucza: niektórzy wybitni tak mają.
Rozwścieczona kolejnym swoim kiepskim zagraniem Victoria Azarenka palnęła dwukrotnie rakietą w kort. Komentator Sylwester Sikora był, i słusznie, wyraźnie zniesmaczony. Ale zażądał dla niej surowej kary: za takie zachowanie zawodnik powinien być usuwany z turnieju – tak mniej więcej oświadczył. U niego akurat trochę to dziwi. Bo gdyby szef Witold Domański zauważył u kawalarza i zgrywusa Sylwestra głupie dowcipy, seksistowskie odzywki i żarciki, dziecinne dziwienie się na widok setki razy oglądanej oczywistości, ocenił jego błazeńską retorykę, słowem gdyby zauważył, że jest to skończony komentatorski bęcwał – musiałby go natychmiast odsunąć nie tylko z bieżącej relacji, ale w ogóle wylać z roboty.
Przysłowie z belką w oku bliźniego sprawdza się u Sylwestra Sikory modelowo!

W Polsacie Sport (chwała stacji za to!) relacje z turnieju ATP w Paryżu. Rewelacyjna gra i olbrzymi sukces Jerzego Janowicza to bardzo radosne zjawiska.
Imprezę komentowali: Katarzyna Nowak i Bohdan Tomaszewski. To, niestety, choć z różnych powodów – już tylko zjawiska bardzo smutne.
*
Finał snookerowego Turniej International Championship w Chengu (Judd TrumpiiNeil Robertson 10:8) komentowali, jak zawsze na wysokim poziomie, Przemek Kruk i Rafał Jewtuch. Stosują oni m.in. zabieg dziś w relacjach już prawie nieistniejący: potrafią oglądać w milczeniu! Po prostu! Zupełnie odwrotnie relacjonują właściwie wszyscy z Canal+Sport.  To jest nieustanny festiwal gadaniny! Obraz jedno a oni drugie! Panie Tomaszu Smokowski pańscy podopieczni to gromada ludzi chorych, chorych na piramidalne gadulstwo! Naprawdę Pan tego nie słyszy? Przecież to jest istna epidemia. Np. Kazimierz Węgrzyn. On bez przerwy ujada: słowami i zdaniami. Nie wiadomo, czy w nim jako komentatorze, więcej psa, który umie mówić, czy człowieka, który umie szczekać. Albo Rafał Wolski. On jest pewnie święcie przekonany, że to co przekazuje jest mądre i odkrywcze, więc czas mu wyjaśnić, że to jedynie żałosne badziewie. Jeszcze Rafał Nahorny – publicznie wydala z siebie bzdurę za bzdurą z zajadłością, uporem i konsekwencją buldoga. Nawet jego kolega wielokrotnie musi mu przerywać. A ten, najczęściej Andrzej Twarowski, też gada – włącza się, jak tylko tamtemu zdoła przerwać. Relacjonuje radiowo, bo głupiemu telewidzowi trzeba wyjaśnić która noga albo strona boiska jest lewa, a która prawa, podpowiedzieć, że André Villas-Boas właśnie coś pisze w notatniku, bo głupek przed ekranem może pomyśleć, że trener właśnie drapie się długopisem w d…. Może większość oglądających jest rzeczywiście mało mądra. Ale Wy panowie, łącznie z tu nie wymienionymi, prawie wszyscy jesteście komentatorami wypranymi chyba z resztek inteligencji. Bo jak inaczej określić te nieustanne, bezrozumne trele-morele, brak śladowej choćby koncepcji, hałaśliwą chaotyczność. 
Nie do wiary, że nikt w Canal+ nie dostrzega tych patologii – z dyrektorem sportu na czele.

wtorek, 30 października 2012

Podziękowanie i pytanie

To między innymi presja opinii publicznej doprowadziła do radykalnych, przełomowych zmian w PZPN. Wkład Gazety Wyborczej,  poprzez jej krytyczne publikacje i reportaże o piłkarskiej centrali i jej byłym prezesie są w tym kontekście niepodważalne. Nie sposób nie docenić zwłaszcza wielu tekstów dziennikarza sportowego tej gazety Rafała Steca – chlastał Lato Leśnych Dziadków dolegliwie i, jak się okazało, skutecznie. 
Od paru lat PZPN był bardzo krytycznie oceniany także w Polsacie Sport. Mam tu na myśli coniedzielny program Mateusza Borka z terminem Futbol w nazwie i udziałem stałych ekspertów Romana Kołtonia i Wojciecha Kowalczyka. Emitując dziesiątki materiałów redakcyjnych, reportaży, wywiadów a także zapraszając do studia wielu ludzi związanych z piłką nożną w Polsce, odsłaniali, wskazywali  i wyszydzali liczne anomalie obecne zarówno w samej dyscyplinie jak i w jej Centrali.
Jako kibic i sympatyk piłki nożnej obu wymienionym  tu podmiotom medialnym chciałbym gorąco podziękować.
*
Wybór Zbigniewa Bońka to w obecnej chwili werdykt optymalny. Jeszcze bardziej cieszą radykalne zmiany w zarządzie Związku. Biorąc pod uwagę stan poprzedni nasuwa się prosty wniosek: może być tylko lepiej!
Jednak z nadmiernym optymizmem należy się wstrzymać. Zbigniew Boniek to obecnie prezes najlepszy z możliwych, ale – dając mu kredyt  zaufania i życząc jak najlepiej – jego działalność należy uważnie obserwować a ewentualne potknięcia wytykać i eksponować – choćby dlatego, aby mu pomóc. Bo po zejściu z boiska to dla niego jednak nowatorskie, a napewno najpoważniejsze wyzwanie w karierze. 
Mam nadzieje, że jak dotąd, zarówno Gazeta Wyborcza jak i Polsat Sport  pozostaną tu w awangardzie.
*
Ciekawe co dziś odpowiedziałby  Zbigniew Boniek na takie pytanie: Czy gdyby Pan był wtedy prezesem PZPN mecz Polska–Anglia zostałby rozegrany 16 października 2012 r. czy nazajutrz?


poniedziałek, 29 października 2012

Wielce Mściwie nam Piszący – Rafał Stec


Rafał Stec z Wyborczej lansował niegdyś na stanowisko selekcjonera piłkarskiej kadry polskiej jednego z byłych trenerów reprezentacji Szwecji. Dla mnie dość przekonująco. Jakiś czas potem pomysł zatrudnienia szkoleniowca zagranicznego skrytykował Zbigniew Boniek. Stwierdził, że na dobrych to nas nie stać, a słabsi polskiej piłki nie zbawią – im w dodatku chodzi tylko o kasę. I on trochę racji miał. Choćby Leo Beenhakker: zamiast nas uczyć to nas głównie pouczał. Ale opinią Bońka poczuł się obrażony Stec. I od tego czasu przy różnych okazjach konsekwentnie go podszczypuje. Ostatnio na łamach Gazety także. Tuż przed wyborami prezesa PZPN, chciał kandydatom zadać 10 pytań – jedno z nich brzmiało mniej więcej tak: Czy trenerem polskiej kadry musi być Polak? Do kogo było ono skierowane przede wszystkim – wiadomo.
Po wyborach Stec pisze, że Szefa przynoszącego wstydzdetronizował celebryta, który kumpluje się z samym prezesem UEFA Michlem Platinim. Dalej: Były gwiazdor Juwentusu Turyn zmądrzał jako polityk. Zauważa też, że po zejściu z boiska znacząco się od środowiska nie różnił. Przypomina po raz n-ty, niepowodzenia: rządził Widzewem bez sukcesów, w dodatku …kręcił w imię interesów łódzkiego klubu, potem jako selekcjoner reprezentacji zdezerterował (!) po kilku nieudanych miesiącach… i w końcu poniósł pasmo klęsk we włoskich klubach. Znamienny jest też tytuł publikacji PZPN ma twarz Bońka. Jaką twarz pokaże Boniek? Wyeksponujmy te szpilki wtykane Bońkowi.
(1) Celebryta to ktoś znany z tego jedynie, że jest znany – wobec Bońka więc to epitet. (2) Z Platinim się kumpluje – to sugestia relacji raczej knajackich, nich opartych na przyjaźni czy koleżeństwie. (3) Zmądrzał – czyli przedtem głupawy, zamiast np. dojrzał. (4) Szemranego środowiska nie kontestował, zatem – wiele się od niego nie różni. (5) W Widzewie kręcił – sugestia konszachtów finansowych ewidentna. (6) Z kadry  zdezerterował, czyli zdrajca*. W końcu (7) jako trener drużyn włoskich poniósł –  pasmo klęsk, więc katastrofa! Wróćmy do tytułu. Sugeruje on (8), że Boniek coś dotychczas ukrywał, że teraz dopiero mogą wyjść na jaw jego prawdziwe intencje i zamiary, w domyśle – podejrzane.
Jakie intencje kierują naprawdę nowym prezesem PZPN to się wkrótce okaże.  Natomiast jaką twarz pokazał Stec już wiadomo – mściwą!

* A może zrezygnował, bo uznał, że tak będzie lepiej dla reprezentacji? Gdyby to był rzeczywisty powód (wielce prawdopodobny!) to epitet Steca jest szczególnie obrzydliwy.

poniedziałek, 22 października 2012

Pan mecenas Wojciech Kowalczyk


Tym razem wodę z mózgu telewidzów w Polsacie Sport robił Wojciech Kowalczyk. Stwierdził mianowicie, że dach w dniu meczu PolskaiiAnglia nie powinien być rozsuwany, bo padał tylko jesienny deszczyk. Nazwać kilkugodzinną ulewę, „jesiennym deszczykiem” to lekka aberracja. Ale mniejsza o diagnozę rozmiarów opadu i stan wzroku Kowalczyka. Bo polemiki wymaga przede wszystkim głupota merytoryczna tej wypowiedzi. Zadajmy proste pytania: A dlaczego skoro jest dach to mecz ma się odbywać w deszczu, choćby i niewielkim? Dlaczego piłka ma być mokra a nie sucha? Dlaczego boisko ma być śliskie i grząskie a nie standardowo tylko zroszone? W konsekwencji dlaczego zawodnicy mają grać w gorszych warunkach, będąc bardziej narażeni na kontuzje? Słowem dlaczego warunki do gry mają być nienormalne skoro mogą być normalne?! Bo jeśli tylko dlatego, że Kowalczyk ma kłopoty z myśleniem na poziomie elementarnym, to warunek dalece niewystarczający!
Z kolei jako winnego nie rozegrania meczu wskazał W.K. Narodowe Centrum Sportu, któremu podlega Stadion Narodowy. NSC bowiem, by zaoszczędzić, zainstalował na boisku drenaż gorszej jakości niż poprzedni – ten z okresu Mistrzostw Europy.
I znowu pokrętnie to myślenie, gradacja winy chybiona. Aż dziw, że trzeba komuś jeszcze to uzmysławiać, ale skoro już… Niech więc sobie Kowalczyk zapamięta raz na zawsze: dach nad boiskiem jest po to, żeby nie grać meczów w deszczu albo śniegu! I w tym kontekście drenaż nie ma tu nic do rzeczy!
Natomiast na obiekcie z dachem drenaż musi jedynie spełniać podstawowy warunek: umożliwiać właściwą wegetację boiskowej trawy „na codzień”. Jeśli taki wymóg spełnia tańszy, to czemu nie oszczędzić?
Teraz co do winy NSC. Powtórzę siebie z poprzedniego wpisu: bez względu na jakość zainstalowanego drenażu dach powinien zostać zasunięty na kilka godzin przed meczem! Decyzją taką powinien podjąć PZPN, jako  gospodarz zawodów i polecić wykonanie gospodarzowi obiektu, czyli NCS! I takie postanowienie nie kłóciłoby się z jakimikolwiek wcześniejszymi ustaleniami obu ekip, sędziego oraz przedstawiciela UEFA. Bo gdyby nie padało dach można byłoby rozsunąć w niespełna 20 minut. Dlatego całkowitą odpowiedzialność za skandal ponosi PZPN.
Absurdów ciąg dalszy. Z tytułu konieczności przełożenia meczu na dzień następny PZPN domaga się od NCS kwoty 1 miliona zł odszkodowania (w tym 300.000 za stan płyty boiska). Warto zauważyć, że niemądra wypowiedź W.K. stała się niechcący uzasadnieniem takiego żądania. Panu Wojciechowi nigdy by chyba nie przyszło do głowy, że stanie się kiedyś adwokatem Grzegorza Laty!
Wyobraźmy sobie, że NCS nie chce płacić odszkodowania i PZPN idzie do sądu. Na rozprawie, po wystąpieniu stron, sędzia wzywa eksperta i zadaje mu pytanie: Czy jeśli dach byłby zasunięty płyta boiska nadawałaby się do gry? Tak jest, Wysoki Sądzie – odpowiada ekspert. Dziękuję, jest Pan wolny. Pozew oddalam, kosztami sądowymi obciążam PZPN. Zamykam posiedzenie sądu.
Apelowałby pan, mecenasie Kowalczyk?

Obserwatorzy

O mnie

Warszawa, Poland
Kibic sportowy