sobota, 31 grudnia 2011

Życzenia Noworoczne

kierowane do różnych osób i instytucji – adresaci w tytulikach.

Jacek Okieńczyc (dyr. w Canal+Sport)
Relacje tych panów to hucpa i kicz –
czas więc zapalić nad tą chałą znicz.
(komentatorzy polskiej Ekstraklasy S.A. – nie dotyczy piątkowego wstępu do kolejki
i programu i Grany poniedziałek; zgrabny bonmocik))
Tomasz Swędrowski *
Andrzej Twarowski
By tych na pokładzie mniej obficie
pouczał mądrala, co siedzi w kokpicie*.
I życzenie-rada – proszę mniej gadać!
Tomasz Swędrowski *
Grzegorz Milko, Tomasz Lipiński, Leszek Orłowski, Rafał Nahorny
By ktoś Wam wtłoczył ten kanon w mózgowie:
«najpierw pomyślę a potem opowiem».
I życzenie-rada – proszę mniej gadać!
Tomasz Swędrowski *
Mateusz Borek
Sędziowskiej zasady trzymać się chciej:
jesteś najlepszy, gdy Ciebie jest mniej.
(więc życzenie-rada – proszę mniej gadać!

Witold Domański (szef Eurosportu)
Niech Stacja ma zawsze tę werwę i wigor –
i więcej komentatorów takich jak Lech Sidor.
Tomasz Swędrowski *

Tomasz Swędrowski *
Tomasz Swędrowski i Jerzy Mielewski
Byście umieli niestety i szkoda
jednako do obu drużyn stosować**.
Tomasz Swędrowski *
Krzysztof Wyrzykowski i Tomasz Jaroński
Żebyśmy przestali już tęsknić we łzach
za Waszym zwycięskim rach-ciach-ciach
(autorski okrzyk po 5 celnych strzałach biathlonisty Tomasza Sikory)
Tomasz Swędrowski *
Rafał Jewtuch i Przemek Kruk 
Trzymajcie jak dotąd, bo fajnie się z Wami
ogląda Trumpa w tańcu z bilami.
Tomasz Swędrowski *
Odnośnym czynnikom
Żeby w TVP Sport i PZPN
ktoś użył spłuczki i wpuścił tam tlen.
Tomasz Swędrowski *
Reprezentacja piłkarska
Żeby na Euro
nie była mierną.
Tomasz Swędrowski *
Całej sportowej Polsce
Niech Smuda taki zespół skleci,
by awansował z tej grupy śmieci***.

***aKomentator przed każdym meczem kreuje się na pilota samolotu, każe nam ***azapinać pasy i zabiera nas w podróż-mecz.
***aW meczach „nasi”ii„obcy” nie komentują tylko kibicują.
***aLicentia poetica.

Z okazji Nowego Roku
życzę wszystkim dużo zdrowia
oraz wielu emocji i radosnych przeżyć
w czasie  «Mistrzostw Europy»
Autor bloga

sobota, 24 grudnia 2011

Bożonarodzeniowe yayeczka świąteczne-bis

Zgodnie z zapowiedzią rozmowa trzecia.
Ja: Dzień dobry!
Rafał Nahorny: Dzień dobry.
Na wstępie znane już Panu pytanie: proszę opowiedzieć nam trochę o lidze angielskiej „od kuchni”.
Dobrze, ale zanim przejdę do zasadniczego wątku, chciałbym coś przekazać internautom i panu. Mogę?
Naturalnie, proszę.
Otóż pragnę poinformować, że wkrótce będę miał swój autorski program w Canal+Sport. Nazwa jeszcze nie jest ostateczna; roboczo zaś nazywa się to Jak patrzeć na futbol w TV?  Chciałbym w nim uczyć ludzi, jak oglądać mecz w telewizji! Bowiem nasi widzowie, zwłaszcza ci dojrzalsi wiekiem, są – mówiąc nieco  eufemistycznie – głęboko konserwatywni: siedzieliby w fotelu i gapili się w ekran, czyli na boisko i uganiających się tam piłkarzy.
A powinni siedzieć na krzesłach i gapić się w okno?
Po co te złośliwości, nie jesteśmy u Rymanowskiego w TVN 24. Wyjaśniam. Moja Stacja relacjonuje live mecze 4 najlepszych lig w Europie (Anglia, Hiszpania, Włochy, Francja). Oglądalność duża, więc to odpowiedni czas i miejsce by opowiadać historię piłki nożnej danego kraju, wspominać dawnych piłkarzy, przytaczać wyniki pasjonujących spotkań, ubarwiać przekaz smakowitymi ciekawostkami i niedyskrecjami, dokonywać przeglądów prasy, obficie przytaczać niezwykle pouczające statystyki, opowiadać o kontuzjach itp.
W czasie meczu?!
Naturalnie. Większy z tego pożytek, niż tracenie 90 min na oglądanie całego meczu i klepanie w kółko tych samych nazwisk zawodników. To bez sensu. Tym bardziej, że prawie w każdym spotkaniu jest wiele momentów, czasem nawet minut, zupełnie bezproduktywnych.
Ale przecież zdarzają się gole, strzały, dryblingi
Właśnie dlatego mój program będzie nadawany w czasie meczu! I jak tylko padnie gol, to oczywiście zaraz przerwiemy rozmowę i bramkę z odtworzenia pokażemy!  Przecież szanujemy naszych telewidzów!
Nie wiem ilu w to uwierzy. Ponieważ cokolwiek mnie Pan zszokował zmienię temat – tym razem ja odejdę trochę od meritum. Czy to prawda, że Pana kolega „po słuchawkach” Andrzej Twarowski otrzymał propozycję pracy w angielskim Sky Sport?
Zaskoczyl mnie Pan! Ale skoro już wydało się. Tak to prawda. Andrzej się nawet wstępnie zgodził. Ale transfer ten spotkał się natychmiast z lawiną protestów. Pierwszy postawił veto jego szef Jacek Okieńczyc, a zaraz potem Alex Ferguson, żywa legenda brytyjskiego futbolu, znakomity  trener i ulubiony przez kibiców sir. Pan Jacek zapowiedział swoją natychmiastową dymisję, a pani prezes Beata Mońka nacisk na Andrzeja jeszcze wzmocniła i oświadczyła, że tę rezygnację przyjmie! Natomiast sir Alex  w emocjonalnym wystąpieniu telewizyjnym zagroził, że jeżeli do tej transakcji dojdzie to Manchester United nie odda do kadry na ME w Polsce i Ukrainie żadnego zawodnika z Rooney’em na czele! Dlatego sprawa już jest nieaktualna.
Protest szefa pana Andrzeja można łatwo wytłumaczyć, ale skąd taka reakcja genialnego Sira?
Przepraszam bardzo, ale to pytanie trochę głu… no, powiedzmy bardziej elegancko, dziwne.  Przecież Andrzej zna się na futbolu angielskim w stopniu nieosiągalnym dla żadnego innego eksperta na świecie, łącznie z trenerami!  Jego krytyczne relacje, uwagi, oceny, opinie pokazałyby przecież całą mizerię Premier League i pracujących tam szkoleniowców. Powiem więcej – ustami Fergusona przemówili wszyscy trenerzy angielscy. Tak, tak nikt nie lubi gdy publicznie wykaże się jego niekompetencje!
No tak…. A jaki jest pan Twarowski na co dzień?
Dokładnie taki jak w czasie relacji. Niezwykle wyciszony, skromny, bez cienia zarozumiałości czy pychy. Trudno też dostrzec w nim aroganta albo nacyza. Kulturalny.
Trochę Pan „przycukrował”, panie red. Coś tam jednak dostrzec można! Ale przejdźmy wreszcie do zapowiadanej na wstępie „kuchni”.  Od czego by Pan zaczął?
Pamiętam historię z okresu, gdy grał legendarny George Best (Manchester Utd , Irlandia Płn., 1946–2005). W jednym z meczów pucharu Anglii (w Scunthorpe) po sekwencji udanych zwodów, Georg tak wkręcił w boisko obrońcę Denisa Screw, że gdy biedaka odkopano, to okazało się, że już nie żył. (Swoją drogą, odkopano go więc niepotrzebnie). Dla uczczenia zawodnika dół pozostał tam na stałe – angielska tradycja! Utrudnia to trochę grę. W czasie akcji „na obieg” kilku obrońców zakończyło w tym miejscu karierę. Nic dziwnego – gra jest dużo szybsza, a szczelina spora, bo pamiętam, że Denis miał 2 m wzrostu i sporą nadwagę. Jest niepisanym obyczajem, że goście przed meczem składają w wyrwie wieńce – dla uczczenia zawodnika i flaszkę whisky – by pamiętano o sprawcy.
Smakowita historyjka! Wiem, że na angielskich boiskach zawsze grało wielu niskich, za to szybkich zawodników.
Opowiem o jednym (bez nazwiska, bo prosił o dyskrecję). Miał tak krótką szyję, że dokonano mu amputacji sutków, żeby w ogóle coś widział! A i tak głowa, choć miał długą, ledwie mu wystawała z nad ramion. Swoich anomalii anatomicznych wstydził się do tego stopnia, że  pragnąc pozostać anonimowy, grał bez nazwiska na koszulce,  którą w dodatku zakładał na lewą stronę. Tylko, że miejscowi kibice i tak go zawsze jakoś rozpoznawali. Jako jedyny na Wyspie strzelał sporo bramek czubkiem głowy, po wykonaniu tzw. „szczupaka”. Do „muru” podsadzany.
W Anglii gra się ostro. Może powie Pan coś o jakichś spektakularnych kontuzjach?
Opowiem o pewnym przypadku ortopedycznym. Konkretnie o mięśniu wielogłowym, który całkiem stracił jedną głowę,  wpadł w panikę, zerwał się z więzadła i dyndał na przyczepie zwisłym przywodzicielem. To spowodowało, że kość piszczelowa rozdwoiła rzepkę w 3 miejscach. Rzepki w takim stanie nikt nie chciał skrobać, więc ta ze złości sama poskrobała łąkotkę; wtedy napierane przez nią kolano nie wytrzymało i pękło w kostce, która rozpuściła się w lodzie, bo mecz był rozgrywany w trudnych warunkach. Gdy młody, klubowy medyk zobaczył ten przypadek, nie wytrzymał presji, uciekł z murawy, wypisał sobie akt zgonu, załatwił formalności pogrzebowe i bez zwłoki (jeszcze!) udał się na cmentarz. Ale z trybuny przybiegł inny lekarz. Zrobił zawodnikowi sztuczne oddychanie w piętę i dotlenioną nogę uratował. A piłkarz do zdrowia wrócił i gra do dziś bez żadnych kłopotów – tylko jak siedzi, to trochę kuleje. Co ciekawe, pytany po latach o okoliczności tej groźnej kontuzji śmieje się i mówi, że w pamięci został mu tylko młody lekarz, idący na własny pogrzeb.
Pogoda na Wyspach bywa deszczowa, wietrzna.
Kiedyś w dniu meczu wiał bardzo silny wiatr. Tak silny, że drużyny nie były w stanie wyjść na boisko. Mimo, że wkręcono cięższe kołki i użyto grubszych skarpet, wichura wtłaczała ich z powrotem do pomieszczeń klubowych. Na szczęście przejeżdżał w pobliżu peletonik trenujących akurat kolarzy tego klubu. Pożyczyli rowery piłkarzom, ci jakoś dojechali na boisko i można było zaczynać. Początkowo zawodnicy drużyny grającej pod wiatr nie mogli wybić piłki od bramki, bo ta wracała poza linię końcową nie przekraczając linii 16 m. Powtarzali więc wznowienia czasami po kilkanaście razy. Dwukrotnie, gdy wichura na moment zelżała, piłka wyleciała poza pole karne, ale po chwili zawirowana gwałtownym podmuchem, dostawała zwrotnej rotacji i wracała do bramki. Tak padły dwa samobóje.
Tuż przed przerwą sędzia nieostrożnie odwrócił się pod wiatr z gwizdkiem w ustach i podmuch spowodował, że go połknął.  Na szczęście miał zapasowy. Tylko w szatni w 2 min. przerwy, gdy siusiał w toalecie, gwizdek uruchomił się samoczynnie. Zawodnicy usłyszawszy sygnał wyszli zdziwieni z szatni, ale wkrótce wrócili, bo gwizd był coraz słabszy i domyślili się, o co chodzi.
Gracze, zwłaszcza wysocy, mieli spore rudności z poruszaniem się. Jeden z napastników np., dwumetrowy dryblas, grał w kucki, bo jak się wyprostował, zaraz wiatr go przewracał. Także obaj bramkarze mieli kłopot z grą na przedpolu – wichura wpychała ich co chwila w głąb bramki. Dlatego sędzia zezwolił na czynny udział w meczu także rezerwowym bramkarzom – gdy drużyna grała pod wiatr mieli za zadania wypychać kolegę przed linię bramkową.
W I połowie jednemu z graczy tak powiało w oko, że szkło kontaktowe przesunęło mu się za gałkę oczną; na szczęście w II połowie (z wiatrem) wróciło na miejsce. Inny zawodnik miał prawdziwego pecha. Po faulu taktycznym dostał żółtą kartkę i arbiter polecił mu pokazać numer na koszulce. Gracz zorientował się, że wiatr przekręcił mu trykot nie tylko na lewą stronę, ale także tył na przód, więc teraz numer znalazł się z przodu, i to pod spodem. Nałożył więc przód koszulki na głowę, aby sędzia zobaczył jego numer. Sędzia cyferkę zapisał, ale ponieważ odsłanianie piersi też jest zabronione – sędzia ukarał obnażonego drugą żółtą kartką. I ten opuścił boisko na czerwono. Mecz zakończył się wynikiem 2:2. Wszystkie gole były samobójcze i zostały zdobyte w tych samych okolicznościach.
Powiedział Pan, że silny wiatr uniemożliwiał piłkarzom wyjście na boisko. Jakim więc cudem zdołali oni dojechać tam na rowerze.
Rowery dostarczono im łatwo, bo kolarze jechali do nich z wiatrem. To tyle. Bo na kolarstwie to ja się nie znam!
Jeszcze jedno pytanie? Kiedy ruszają w Canal+ Sport te zmodyfikowane relacje?
1 kwietnia 2012 roku. Mamy nadzieję, że jakość naszego przekazu zainspiruje kolegów z TVP i podobnie będą relacjonować Piłkarskie Mistrzostwa Europy.
I my telewidzowie też mamy swoje nadzieje. Niestety zdaje się, że coraz bardziej płonne. Serdecznie dziękuję za interesujący wywiad.
*
Wszyscy trzej Panowie prosili o przekazanie życzeń z okazji Święta Bożego Narodzenia. I ja do nich dołączam. A więc

Czytelnikom (owi) tego blogu

 Życzymy Zdrowych i Spokojnych Świąt

czwartek, 22 grudnia 2011

Bożonarodzeniowe yayeczka świąteczne

Przed świętem Bożego Narodzenia rozmawiałem z trzema znanymi i lubianymi komentatorami Canal+Sport. Wszystkim zadałem to samo początkowe pytanie. Dziś przedstawię opowieści dwóch z nich.

Ja: Dzień dobry panu.
Tomasz Lipiński:  Dzień dobry.
Proszę opowiedzieć nam trochę o lidze włoskiej „od kuchni”.
Już zaczynam – najpierw o zawodniku Tulio Cipioli. Swego czasu był taki obyczaj w niektórych regionach Włoch, że przy prokreacji i urodzeniu musiał być zawsze obecny ojciec. Zwłaszcza gdy przewidywano przyjście na świat przyszłego piłkarza. Nie dziwota więc, że poród Tulio pilnie śledził jego tata. Niemowlę tuż po narodzinach niespodziewanie dla obecnych puściło tak głośnego bąka, że i dorosły by się nie powstydził przyklasnąć. Ojciec, wielki orędownik i koneser „kopanej”, był kanonadą syna wprost zachwycony. „Za dwadzieścia lat nasza Squadra Azzurra będzie miała znakomitego środkowego napastnika, dysponującego piorunującym strzałem” – zawyrokował. – „A na co dzień widzę tylko jeden klub godny mojego syna – to  Arsenal”. „Dlaczego właśnie tam”? – zapytał lekarz. „Bo oni mają przydomek «Kanonierzy»” odparł z uśmiechem uszczęśliwiony ojciec! Jednak mimo tak znakomitej rekomendacji wstępnej Cipioli kariery wielkiej nie zrobił – z powodu nabytej wady w budowie ciała. Gdy doszedł bowiem do dorosłości okazało się, że ma niezwykle krzywe nogi; do tego stopnia, że najwyższy był wtedy, gdy siedział na podłodze. W czasie ślubu kościelnego Tulio i jego narzeczona szli do ołtarza trzymając się za dłonie. Piccina bowiem – jak ją pieszczotliwie nazywał – nie mogła, zgodnie z tradycją, wziąć go „pod rękę”, gdyż pękaty owal jego kończyn wymuszał odstęp między oblubieńcami. Ale doszli szczęśliwie. Warto jeszcze dodać, że miał on unikalny w Italii samochód osobowy, w którym z przodu był tylko jeden fotel – drugi, dla pasażera, z wiadomych przyczyn już się nie mieścił. Cipiolli był skorym do żartów luzakiem, potrafił zgrywać się także z siebie. Czasem, dla jaj, wsiadał np. do normalnego auta któregoś z kolegów albo znajomych. Wtedy wystająca na zewnątrz cięciwa jego łydki  uniemożliwiała domknięcie drzwi od strony kierowcy. Robiły się z tego kupy przysłowiowego śmiechu i radości. Tulio usiądź „po turecku”  – słyszał wtedy. A teraz wyciśnij sprzęgło! – padały różne takie krotochwilne propozycje.
Ale powiedzmy kilka słów o Cipiolim jako piłkarzu. Miał ksywkę nawias. Wspomniana anomalia anatomiczna powodowała, że konsekwentnie stosowano przeciw niemu to samo zagranie – było to tzw. założenie siatki, czyli zagranie między nogami. Inne dryblingi, zwłaszcza  na obieg, nie wchodziły w rachubę, bo konieczność obiegania jego krzywizn opóźniałaby każdą akcję. Tulio próbował łączyć nogi, ale nic to nie dawało. Co prawda otwór był bardziej medialny, bo okrągły, ale pozostawała luka tak okazała, że np. Messi przelatywałby przez nią razem z piłką. Żeby się jakoś bronić przed „kanałem” Cipioli najczęściej atakował przeciwnika tyłem, bo wówczas nie musiał tracić czasu, na odwracanie się. Ale jak już wspomniałem graczem wybitnym nie był. Gdy umarł ciało złożono w trumnie wykonanej na specjalne zamówienie – ze skrzydełkami. By nie poszerzać grobu pochowano go na boku.
Ciekawa historia. Może jeszcze jedną?
Na włoskich boiskach zawsze pojawiali się zagraniczni piłkarze. Nie wiem czy pan pamięta, np. takiego niedużego Japończyka...
Coś mi świta, w nazwisku miał chyba jeden trochę polski człon.
Mówiąc szczerze to w imieniu też – żart taki. Otóż nazywał się on Yayami Mikiwa. Od razu zaznaczam – zbieżność nazwiska przypadkowa. Choć trzeba przyznać – był bardzo przyjaznym da ludzi i zwierząt. Znajomych zawsze pozdrawiał jakimś sympatycznym gestem. Zasłynął on jako znakomity drybler. Nigdy nie było wiadomo w którą stronę pokiwa! Przeciwnicy opowiadali, że miał przezroczyste spodenki i to ich dekoncentrowało. Nigdy mu jednak tego nie udowodniono.
W tym czasie grał także jego rodak Nasushi Wykoleoko. Był pod jednym względem wyjątkowy: oczy dała mu natura proste natomiast skośne były jego nogi – skierowane na zewnątrz pod kątem 30°. Miał więc duże trudności z bieganiem do przodu. Dlatego poruszał się prawie wyłącznie do tyłu. Do przodu rzadko – tylko wtedy, gdy chciał się cofnąć. Grając jako środkowy napastnik ustawiał się zawsze twarzą do bramki przeciwnika. Jego zadaniem było bowiem odgrywanie piłek do nadbiegających kolegów. Robił to doskonale. Wykorzystując swe wrodzone warunki fizyczne odgrywał piłkę podbiciem zewnętrznym. Japońscy fachowcy nazwali to uderzenie skosem zewnętrznym. Strzelał wyłącznie tzw. pasuwką (wewnętrzną częścią stopy). Jego popularność w kraju sięgała zenitu. Wielu młodych adeptów dyscypliny próbowało naśladować Wykoleokiego poddając się chirurgicznemu zabiegowi stóp, nazwanemu tam: modeluj w skosa. Nastał niezwykły boom dla ortopedów, tym bardziej, że po zakończeniu karier wielu poddawało się zabiegowi odwrotnemu – prostowaniu stóp. Ale naśladowcy oryginału nie doścignęli, bo ten najczęściej bywa najlepszy. Miał ksywkę Chaplin.
Grał także w słonecznej Italii przedstawiciel Azji – Georges Kima. Na tym kontynencie panuje taki zwyczaj, że imię i nazwisko potomka męskiego, pochodzi zawsze od rodziców. Ponieważ ojcem noworodka był Polak Grzegorz, dziecku nadano azjatycki odpowiednik jego imienia, czyli Georges. Po matce zaś odziedziczył nazwisko. Nawiasem mówiąc było ona znanym miejscowym śpiochem, budziła się tylko po to, żeby znowu iść spać. Kima miał pewną genetycznie uwarunkowaną cechę – mianowicie jego organizm wykazywał zdolności do swoistej fermentacji. Zauważono to już w jego dzieciństwie. Mianowicie w parę minut po zjedzeniu jabłka, czuć było od niego alkohol! Sąsiedzi zakazywali swoim dzieciom bawić się z Kimą, bojąc się, że ten ich latorośle rozpije. Tę oryginalną cechę swojego ustroju wykorzystywał na boisku. Przed meczem zawsze zjadał kilogram jabłek do przerwy. Gdy przeciwnik go zaatakował ten mu chuchał w twarz i po chwili zrezygnowany rywal podbiegał do ławki rezerwowych, żeby zakąsić. Dlatego każdy klub zatrudniał w tym czasie dietetyka. Jeden z trenerów znalazł jednak sposób. Przed jakimś ważnym meczem z drużyną  „jabcoka” nakazał swoim graczom przed wyjściem na boisko wypić po setce wódki na każdą połowę spotkania. I ci uodpornieni na brzydki zapach zagrali bezkonsumpcyjnie i z potyczki wyszli zwycięsko. To tyle. Niestety muszę już iść.
Dziękuję bardzo. Do widzenia Panu

*
Ja: Witam Pana.
Leszek Orłowski: Dzień dobry!
Proszę opowiedzieć nam trochę o lidze hiszpańskiej „od kuchni”.
Proszę bardzo. Jak wiadomo ważnym czynnikiem dobrej gry jest stan psychiczny zawodnika. W jednym ze spotkań czołowych piłkarz drużyny grał wyjątkowo słabo. I co się okazało – siostra zawodnika tuż przed meczem brata spadła ze schodów. I dotkliwie się potłukła. Tu ciekawostka: jak zaczęła spadać drużyna brata prowadziła 1:0, a jak się znalazła na dole już był wynik 1:2. No cóż, gra staje się coraz szybsza. A warto dodać, że schody były ruchome, choć akurat nieczynne! A teraz…
Przecież Pan mówił, że wypadek siostry miał miejsce przed meczem i dlatego brat grał kiepsko.
Bardzo pana proszę nie łapać mnie za słówka. A poza tym umówiliśmy się, żeby nie wchodzić sobie w tekst. Jak pan słuchał, to panu nie przerywałem, prawda?
Rzeczywiście, przepraszam. Podobno był kiedyś w Hiszpanii niezwykle szybki zawodnik, pamiętam tylko jego imię: Don?
Tak, tak, hasał po boisku jak nasz rączy Jeleń. Całe jego nazwisko brzmiało Don Yebieras Alerano. Czytałem niedawno wspomnienia Dona. Otóż okazuje się, że miał on brata bliźniaka. Proszę sobie wyobrazić: Yebieras był tak szybki, że zdążył urodzić się przed bratem, chociaż ten był o 5 min starszy!
Aż się wierzyć nie chce.
Czasami nie potrzeba aż wierzyć, wystarczy myśleć! Mogę kontynuować? (milcząco kiwnąłem głową). Musi Pan wiedzieć, że wówczas w tym regionie kultywowano jeszcze starobaskijski obyczaj, który stał się potem tradycją: jeśli bliźnięta były jednojajowe i tej samej płci, to obu nadawano identyczne imię, po to by, gdy dorosną, nigdy nie mogli nikogo oszukać lub inaczej wykorzystywać łudzącego podobieństwa.
Nie rozumiem…
Nie dziwię się, choć to jest oczywiste. Bliźnięta jednojajowe, drogi Panie, są do siebie niezwykle podobne – w krańcowych przypadkach trudno odróżnić brata od siostry. Ale wracam do głównego wątku. Jeżeli jednopłciowi mają różne imiona to, gdy dorosną, mogą łatwo innymi manipulować, bo nikt nigdy nie będzie wiedział który jest który. A tak nikogo nie oszukają! W tym przypadku – jakich sztuczek by nie próbowali, to zawsze Don będzie Donem!
Nie pomyślałem o tym.
Muszę powiedzieć, że nie jestem zaskoczony. Pan ma bowiem predyspozycje raczej do zadawania pytań.
Dziękuję! A jak układało się Donowi życie prywatne, osobiste?
Szybki Yebieras był bardzo przystojny – u dwóch nastolatek stwierdzono ciąże, wywołane samym tylko jego głębokim spojrzeniem w oczy. Nie dziwota więc, że miał wiele kobiet. Ale zmieniał je bardzo często. Chociaż, jak mówi plotka, to one od niego odchodziły – zwykle wkrótce potem, jak ich związek wkroczył w sferę intymną. Czasem już rankiem tuż po wkroczeniu Dona! Różne źródła mówią o 24. takich przypadkach. I proszę sobie wyobrazić, że został starym kawalerem do końca życia. Niepojęte! Próbowałem dociekać przyczyn tego zjawiska, ale mimo przewertowania całego prawie Internetu, żadnych materiałów na temat nie znalazłem. Dziwne, po stokroć dziwne! Może brzydko pachniał, jak się spocił?
Może nie w każdym działaniu człowieka szybkość jest zaletą. A może miało to jakiś związek z nazwiskiem? Ale zostawmy temat. Mógłbym Pan teraz opowiedzieć o jego piłkarskiej karierze?
Na przysłowiowym podwórku Don debiutował zanim nauczył się chodzić. Ale mimo to był tak żwawy, że nikt tego nie zauważył. Gdy miał zaledwie 2 lata ojciec zapisał go do piłkarskiej szkoły dla juniorów starszych. Jego organizm bowiem także rozwijał się tak szybko, że nie miał on prawie w ogóle dzieciństwa. W wieku 4 lat zagrał już w I. drużynie, co w jego przypadku już nie dziwi. Teraz ciekawostka – w debiucie nie dotknął nawet piłki.
Jak to?
Miły Kolego, znów pan przerywa – dziwnie jest pan dziś pobudzony.
Żona wyjechała na kilka dni…
To może potrzebuje pan paru minut, żeby jakoś się uspokoić (śmiech)?
…i dziś wraca do Warszawy samolotem. Bardzo przepraszam, proszę kontynuować.
Już mówię dlaczego nie dotknął piłki? Otóż podawano do niego w I. połowie 25 razy. I za każdym razem był szybszy od piłki. Sędzia odgwizdał mu więc 25 spalonych! Próbowano również adresować piłkę za niego, „do tyłu”. I te próby okazywały się nieskuteczne, bo choć zawsze wyprzedzał przeciwnika to i tak arbiter musiał przerwać grę.
Klasyczny przypadek „powrotu ze spalonego”*?
Wreszcie coś z sensem. Tak to ten wariant. W końcu trener nie wytrzymał nerwowo i zmienił Yebierasa już po 30. minutach. I teraz pana całkowicie zaskoczę. Otóż proszę sobie wyobrazić, że nim zmiennik zdążył wejść na murawę, Don schodził z niej już wykąpany, w garniturze i zakąszał!
O, k…a! Pardon, ale to tak niezwykłe, że wymknęło mi się owo słówko najwyższego podziwu.
Nie pan pierwszy tylko tak umie się zachwycić! Wracam do rozpoczętego wątku, jak czyni to zawsze mój przyjaciel Rafał**. Ponieważ sytuacje z ofsajdami powtarzały się trener postanowił zmienić Donowi pozycję. Wstawił go do bramki. Yebieras o tym fachu nie miał co prawda zielonego pojęcia, ale (1) golkiperowi znaleźć się na spalonym jest bardzo trudno, a poza tym (2) szkoleniowiec zalecił pozostałym swoim zawodnikom podawać piłkę na wolne pole… I wtedy startował do niej Don. Ze swoją szybkością bez trudu dobiegał do takich podań i strzelał mnóstwo bramek. Zespół wygrywał, a Alerano przez wiele sezonów był najlepszym strzelcem w drużynie!
Czy trenerzy innych zespołów próbowali jakoś bronić się przed tą taktyką?
Próbowali, ale praktycznie byli bezradni! Nakazywali wprawdzie swoim graczom łapać Dona za koszulkę, ale tylko raz zdarzyło się, że tak go powstrzymano. To było zabawne zdarzenie. Otóż ten, co złapał trzymał jak buldog, zaś złapany za trykot wyrywał się tak intensywnie, że z koszulki Alerano pozostały marne resztki – Don ubrany był tylko w rękawy! Wtedy sędzia obu graczom pokazał w sumie 4 kartki – 3 żółte kartki i 1 czerwoną. Niech pan zabezpieczy jakoś oczy, bo panu wyjdą na wierzch (to był tekst mojego rozmówcy, skierowany do mnie). Trzymający otrzymał 2 żółte kartki – za faul i zdjęcie koszulki (jak wyjaśnił sędzia: „Przepisy nie precyzują, że musi to być własna”). A za dwie żółte, wiadomo, czerwona. Wtedy Don zapytał: „A ja za co, panie sędzio. To przecież on tę koszulkę ze mnie zdarł”. „Przepisy nic nie mówią także o sposobie zdejmowania koszulki” odparł arbiter i karę w mocy utrzymał. „Obciągnij rękawiczki Yebieras, bo dłonie pan przeziębisz” – wesoło zakończyło incydent sędzia.
Don umarł przed 30-stką, jako 90-letni starzec – niestety rączo posuwał się także w latach. Ale nawet po śmierci ostatni raz zaimponował szybkością. Otóż na życzenie umarłego został on skremowany. Zanim jednak jego ciało do końca się spopieliło, Don już stał obok w urnie, a samo naczynie, wg naocznych świadków, szelmowsko się uśmiechało! Zauważono jednak, że urna była trochę przechylona na lewo. Zajrzano więc do paleniska i… znaleziono tam jeszcze trochę prochów. Coś nieprawdopodobnego! – Yebieras rozpoczął się przesypywać zanim się całkiem zwęglił! Ale to już był ostatni popis Śmigłego Dona. Dodam dla porządku, że gdy pozostałość dosypano urna stanęła najzupełniej prosto. I tak stoi do dziś. Ale, pardon, już późno.
Jasne, jasne. Serdecznie Panu dziękuję za interesujący wywiad, do widzenia Panu.

** Obecnie, z inicjatywy Franza Beckenbauera, planowane jest skasowanie tego przepisu.
** Chodzi o Rafała Nahornego. Rozmowę z nim zamieszczę w sobotę.

wtorek, 20 grudnia 2011

Brawo dla Mateusza Borka i Polsatu Sport!

TVP1. W finale tzw. klubowych Barcelona pokonała brazylijski Santos 4:0.  Jednym ze  współkomentatorów był renomowany dziennikarz Tomasz Wołek. Ale –  oprócz kwieciście formułowanych peanów na cześć Hiszpanów i wspominania przeszłych sukcesów Santosu – głębszych refleksji od niego nie usłyszałem. A szkoda, gdyż takie się nasuwają.
Mam np. wątpliwości czy aby na pewno było to widowisko stricté sportowe, bo ja dostrzegłem w nim wiele elementów typowych dla przedstawienia cyrkowego. Tam przecież na arenie artyści się popisują a reszta siedzi i patrzy. Tutaj oprócz widzów telewizyjnych i stadionowych obserwatorami byli również piłkarze Santosu* – o tyle uprzywilejowanymi, że mogli oglądać popisy mistrzów żonglerki znajdując się tuż obok nich na arenie. Mieli po prostu najlepsze miejsca do obserwacji, bo biegające!
Przy prowadzeniu dwiema a tym bardziej trzema bramkami (a tak było w tym przypadku) gra Barcelony to jest już „sztuka dla sztuki". Jej gracze wymieniają dziesiątki podań, szanują piłkę, nie ryzykują, wycofując ją do obrońców lub bramkarza, jednym słowem grają na czas, oszczędzając siły na następne mecze. Dramaturgia spada, emocji za grosz a oglądanie po raz n-ty bliźniaczych podań zaczyna zwyczajnie nużyć. Sportowa rywalizacja zanika!
Inna uwaga. Istotą sportu jest walka równorzędnych przeciwników z niewiadomym rozstrzygnięciem. Z tego punktu widzenia owe zawody od tej idei odbiegały tym bardziej rażąco, że był to finałowy mecz o – przez świat więc oglądany! A tu zwycięzcę można było wskazać nim upłynęła połowa spotkania. I nie chodzi nawet o sam wynik do przerwy (3:0), ale o dramatyczną przepaść jaka dzieliła poziom gry obu drużyn.
Dziwić się temu trudno bo powody są znane. Od wielu lat piłkarski rynek światowy został dokumentnie wydrenowany przez Europę. Z samej Ameryki Południowej, która przecież od lat jest wylęgarnią futbolowych talentów, znalazło zatrudnienie na Starym Kontynencie kilkuset czołowych piłkarzy. Najlepsze kluby świata są więc w Europie. A ich coroczną hierarchię doskonale klasyfikują końcowe rezultaty Ligi Mistrzów.
Kluby z pozostałych kontynentów prezentują, naturalnie, poziom jeszcze słabszy, niż brazylijski finalista. Jedynym sensem utrzymania tej imprezy pozostaje więc tylko szlachetny cel propagowanie piłki nożnej na całym świecie. Ale finał tegoroczny to promocja cokolwiek uboga – jednostronność spektaklu bowiem wielu zapewne bardzo rozczarowała.
*
W polsatowskim Cafe Futbol  (błąd, powinno być Café) Mateusza Borka po raz kolejny niezwykle pożyteczne skanowanie PZPN. Tym razem gościem był Janusz Matusiak (ojciec b. kadrowicza Radosława) wiceprezes i członek Zarządu. Doprowadził on do dymisji szefa Kolegium Sędziów, odpowiedzialnego za wypaczenie przez arbitrów wyniku kilku jesiennych spotkań Ekstraklasy SA. Matusiak przygotował także wniosek o niezwłoczne wprowadzenie, czemu odwołany prezes się sprzeciwiał, pełnego zawodowstwa sędziów piłkarskich w Polsce. Wznowione w lutym 2012 rozgrywki ligowe mają prowadzić już profesjonaliści! Ogólnie biorąc program pokazał, że kilkunastoosobowy Zarząd, statutowo najwyższa władza PZPN obudził się z letargu i przestał odgrywać rolę marionetek posłusznie aprobujących decyzje szefa. Cenne jest to tym bardziej, że Grzegorz Lato jako prezes skrajnie niekompetentny,  nie podejmuje wielu ważnych decyzji i przedsięwzięć biznesowych samodzielnie. Jest w oczywisty sposób sterowany i manipulowany przez Andrzeja Płaczyńskiego z firmy Sportfive, przede wszystkim. To już chyba widzi cała sportowa Polska. M.in. dzięki Polsatowi Sport.
Dlatego za konsekwentne pokazywanie i opisywanie patologii wokół wiadomego Związku należy się Mateuszowi Borkowi i jego kolegom uznanie i podziękowanie. W „tym temacie" swoje powinności dziennikarskie wypełniają rzetelnie. I to głównie dzięki nim ruszyła – miejmy nadzieję niepowstrzymanie – lawina, która doprowadzi w konsekwencji do zmiany pory roku w PZPN.

* Posiadanie piłki ok. 71% do 29% dla Barcelony!

niedziela, 18 grudnia 2011

Wstyd!

Muszę o tym napisać, bo szlag mnie trafia za każdym razem, kiedy na to patrzę. Chodzi o towarzyskie, ale oficjalne, międzypaństwowe mecze reprezentacji Polski w piłce nożnej, rozgrywane na neutralnym terenie. Kolejny taki odbył się w tureckiej Antalyi  – graliśmy z  Bośnią i Hercegowiną. Naturalnie z obligatoryjną relacją w TVP i obowiązkowym odegraniem hymnów państwowych. Z różnych względów, ale przede wszystkim formalnych, w meczu tym nie mogło wystąpić ok. 20, w większości najlepszych, polskich zawodników. Telewizyjny obraz pokazał zaś, że 3/4 trybun świeciło kompletną pustką – nie widać tam było ani jednej osoby! Jest parę aspektów tego skandalicznego procederu.
 (1)aKupczenie reprezentacją. Mecz musi mieć rangę oficjalnego. A dlaczego musi mieć taki status?  Bo tylko wtedy firma Sportfive na nim zarabia! Naturalnie TVP też jakieś ochłapy za reklamy zgarnie. I tak się właśnie kupczy drużyną narodową.  Nie chcę tu uderzać w patriotyczne surmy, ale każdy kraj powinien o swoje symbole i atrybuty państwowości dbać, aby nie wystawiać się na międzynarodowe pośmiewisko. A tak się niestety dzieje w tym wypadku.
 (2)aHańbienie hymnu. Jeśli jest on grany w takich okolicznościach, gdzieś na sportowym pustkowiu, bo przy pustych trybunach, gdy brak najniższych choćby ragą oficjeli albo byłych zawodników czy trenerów, śladowym zainteresowaniu mediów i z okazji imprezy kompletnie sportowo bezwartościowej, to fakt ten deprecjonuje poważny narodowy symbol.
 (3)aWierutne łgarstwo. Nie tylko w zespole polskim grały głębokie rezerwy, bo także nasi przeciwnicy wysłali drużynę złożoną z zawodników do lat 23. Dlatego trener ich  kadry odmówił prowadzenia drużyny i na mecz w ogóle nie pojechał! Jak mogą takie zespoły grać pod szyldem reprezentacji? W przestrzeni publicznej mamy cynicznego kłamstwa pod dostatkiem, bo polityka jest jednym z jej atrybutów. Po co więc mnożyć nowe w sporcie, angażując w to jeszcze publiczną telewizję.
(4)aKto winien? Przede wszystkim prezes PZPN Grzegorz Lato, który sprzedał (i to na 10 lat*) m.in. prawa telewizyjne oraz organizację zgrupowań i meczów towarzyskich drużyny narodowej firmie Sportfive. Temu że jej prezes Andrzej Płaczyński chce zarabiać uwłaczając symbolom swego kraju dziwić się nie należy, ale wspomnieć o tym warto. Sprawy jednak by nie było gdyby odrobinę przyzwoitości mieli włodarze publicznej telewizji. Jednak po obecnym Włodzimierzu Szaranowiczu trudno się tego spodziewać. On przez całe swoje zawodową karierę ostentacyjnie zamiata wyłącznie pod siebie. Także i z tego przekrętu musi więc jakieś profity mieć**.
Przed meczem obecni w studio Dariusz Szpakowski, Jerzy Engel i Radosław Majdan przekonywujący rżnęli głąbów i tematu o którym tu piszę nie tknęli. Wdali się natomiast w jałowe rozważania czy taki mecz jest w ogóle potrzebny. O tym jakie mecze są potrzebne decyduje selekcjoner. Naturalnie pogadać sobie zawsze można, tylko po co? W tym wypadku po to by ominąć problem zasadniczy.
A czy nie dałoby się wprowadzić zasady, że jeżeli trener reprezentacji ze względów formalnych nie może powołać najlepszych zawodników, nie wolno takich zawodów rozgrywać pod szyldem oficjalnego spotkania międzypaństwowego?

**aZwykle takie umowy zawiera się na ok. 3–4 lata, ze względu na zmienność  koniunktury, cen, trendów itd.
**aJeśli umowę podpisano przed objęciem stanowiska mógł ewentualną swoją dezaprobatę publicznie okazać.

piątek, 16 grudnia 2011

Jerzy Mielewski, czyli całe (nie)szczęście

Polsat Sport. Siatkówka. Liga Mistrzów, grupa C. Trentino (Włochy)–ZAKSA (Polska) 2:3 (tb.17:19). Komentowali: Jerzy Mielewski i Wojciech Drzyzga.
Komentatorzy to niewątpliwie ludzie twórczy, wzbogacający nasz język ojczysty o nowe, nieznane dotychczas określenia i frazy. By zilustrować tezę wskażę np. ich wkład w tworzenie nowych synonimów, czyli wyrazów bliskoznacznych. To ważne zarówno dla piszących jak i mówiących, często bowiem potrzebujemy użyć innego słowa, by nie klepać wciąż tego samego wyrazu. Zanim podam przykłady, chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na rolę akcentów emocjonalnych, będących integralną częścią tych nowatorskich fraz. Teraz konkrety. Para wyrazów bliskoznacznych wynaleziona przez komentatorów: niestety! i jako zamiennik: znakomicie! Zaskakujące przyznacie Państwo! A to nic innego tylko kolejne synonimy do słów aprobata, pochwała. Przykład z tego meczu. Kiedy np. znakomity atakujący Štokr (Trentino) zdobywał punkt po dynamicznym i silnym ataku, Mielewski chwalił zagranie z bolesnym cierpieniem – niestety! Natomiast po podobnie udanym zbiciu Rouziera (ZAKSA), krzyczał radośnie: znakomicie Francuz!  Następne synonimy: na całe szczęścieszkoda.  Prawda, że brzmią podobnie? Gdy wspomniany już Rouzier atakował w aut słyszeliśmy smutne szkoda, a gdy taki sam błąd popełnił Štokr Mielewskiemu kamień spadał z serca: na całe szczęście! Wymawiał to z ulgą pacjenta, który poczuł właśnie że wygrywa walkę z wielodniową obstrukcją.
Naturalnie jakiś zupełny ignorant mógłby głupio zapytywać: dlaczego dwa podobnie doskonałe zagrania były tak diametralnie różnie oceniane przez tę samą osobę? Zwłaszcza, że Mielewski to czynny niegdyś zawodnik – jako licealista grał bowiem w MDK Warszawa. Skąd więc taka u niego rozbieżność. Odpowiedź jest oczywista: nie ma tu żadnej niespójności. Jest to w obu przypadkach oczywisty podziw i uznanie wyrażone w nietuzinkowy, nowatorski sposób, wzbogacony dodatkowo sugestywną ekspresją. Nie ma więc co krakać głupimi wątpliwościami; tylko doceniać i podziwiać!
Komentatorzy mają także inną dość unikalną cechę. Potrafią dwa diametralnie różne zagrania nazwać tym samym określeniem. Polecę znowu Mielewskim. Rouzier atakuje w aut, a Štokr w boisko – komentarz taki sam: niestety. I odwrotnie: Štokr atakuje w aut, a Rouzier w boisko – słychać identyczne: na całe szczęście! Czyż to nie urocze? Mielewski jesteś wielki!
*
(1)aMielewski może pracować w zawodzie jeszcze np. 30 lat. Czy przez cały ten czas ma zamiar ośmieszać się, obsadzając siebie w roli głupawego kibolka? Pytam nie dlatego, żeby mi specjalnie zależało na edukowaniu delikwenta. Natomiast bardzo zależy mi na tym, żebym przy oglądaniu sportowej imprezy nie musiał latami męczyć się z niemądrym komentatorem. Mam nadzieję, że Mielewski nie zatracił resztek ambicji i zdrowego rozsądku. Wybór należy do niego.
(2)aTakie tendencyjne relacje są tym bardziej bez sensu, że nie pomogą przecież drużynie! Gdyby Mielewski siedział na widowni i wył albo skowyczał, przeszkadzając „wrogom” np. w czasie zagrywki, to w takim prostackim zachowaniu tkwiłby choćby cień logiki – może speszony zawodnik popełni błąd. Ale nachalne i często hałaśliwe kibicowanie na antenie racjonalnie uzasadnić nie sposób, to czysty nonsens.
(3)aDla komentatora kryterium powinno być zawsze identyczne: wiedza o dyscyplinie, profesjonalizm. Kierowanie się innymi priorytetami prowadzi najczęściej na manowce – zamiast znajomości rzeczy pojawia się niedorzeczność. A człowiek robi z siebie pośmiewisko.

Reasumując: piękny mecz, piękne zwycięstwo ZAKSY, brawo dla jej trenera Krzysztofa Stelmacha. Teraz czekamy na pojawienie się godnych takich imprez komentatorów. Bo żałosny lament i modlitwy za pomyślność swoich, klepane przez kibolków w obejmach, stają się coraz bardziej dokuczliwym anachronizmem.

środa, 14 grudnia 2011

Klasowi komentatorzy. I... ładne kwiatki!

Nieuzasadnionym zaniechaniem byłoby pominięcie milczeniem zakończonych trzy dni temu mistrzostw Wielkiej Brytanii w snookerze.  Turniej był pogromem wielu renomowanych graczy. W rundzie początkowej, tzw. telewizyjnej, odpadli wielokrotni mistrzowie świata John Higgins, Ronnie O’Sullivan (przegrał ze zwycięzcą) i Mark Selby (lider światowego rankingu). Do półfinału zaś nie dotarli m.in. Marc Williams, Saun Murphy, Ding Junghui. Relacjonowaną w Eurosporcie imprezę wygrał 22-letni Anglik Judd Trump, pokonując w półfinale 29-letniego Neila Robertsona i w finale 25-letniego Marca Allena (10:8). Czyżby w dyscyplinie następowała pokoleniowa zmiana warty? Końcowa rozgrywka – fascynująca! Allen przy wyniku 5:9 wygrał trzy kolejne partie! Trochę szkoda, że nie udało mu się wyrównać!  Ale Trump wygrał zasłużenie – to klasa sama w sobie, chyba talent na miarę O’Sullivana!
Dla nas telewidzów oglądanie takich perfekcjonistów to zawsze niezapomniane przeżycie. Mamy w dodatku to szczęście że szef Eurosportu znalazł znakomitych komentatorów Przemka Kruka i Rafała Jewtucha. Gdy oni są w pełnej formie – a tym razem byli – stanowią kliniczny przykład zjawiska zwanego telewizyjna osobowość. Profesjonalizm, wsparty inteligencją, niezawodnie wskazuje im priorytety w tej pracy: najważniejszy jest obraz i skrótowe, powściągliwe jego objaśnianie. Wydaje się, że to proste. Bo też i takie jest… pod warunkiem, że komentator okiełzna tkwiącego w nim konia trojańskiego, czyli ego (łac. ja). Obaj to wiedzą doskonale i dlatego potrafią zachować umiar i powściągliwość, integralne – obok fachowości – cechy znamionujące ludzi z klasą. A tacy potrafią uszanować zarówno maestrię grających jak i nerwy telewidzów.  W porównaniu z innymi komentatorami spotkania z Przemkiem Krukiem i Rafałem Jewtuchen to swoista intelektualna przygoda! Wypada tylko podziękować.

Yayeczka kulturalne
Przyśnił mi się komentator Polsatu Sport Mateusz Borek. Był w księgarni – nabywał książkę pt. Telewizyjne  kwiaty polskie. Narcyz. Sprzedawca rozpoznał go. Uśmiechnął się i podał edycję. Borek zapłacił, zamyślił się chwilę i poprosił o jeszcze jeden egzemplarz.
aPewnie dla pana Romana Kołtonia? – wyrwało się księgarzowi.
aNie pańska sprawa – usłyszał lodowatą odpowiedź.
aPrzepraszam, ale niestety, kupił pan ostatnią sztukę.
aAleż na regale za panem leży jeszcze jeden egzemplarz!
aPrzykro mi, ale jest sprzedany, zapłacono za niego wcześniej.  Zdradzę panu –  po jego odbiór jedzie już Andrzej Twarowski z Canal+Sport.
Obudziłem się. Oceniłem ten sen jako całkiem… nieaktualny. Jestem bowiem przekonany, że te książeczki wszyscy panowie mają w swych domowych biblioteczkach  od kilku już lat, conajmniej.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Terapię podjąć od zaraz!

W Polsat Sport relacja z siatkówki ZAKSA–Jastrzębski Węgiel. W czasie meczu spiker energicznie i krzykliwie zachęca publiczność, by przeszkadzała „obcym” z Jastrzębia, w wykonywaniu zagrywki. Nawoływał do gwizdów, tupania, buczenia, machania jakimiś gadżetami albo podobnym „ustrojstwem” – byle tylko zdeprymować, zdenerwować, wytrącić z równowagi przyjezdnych.
Podobne praktyki ciągle jeszcze trwają także na stadionie Legii. Obiekt jest nowy, piękny, rzec można pełna kultura, elegancja-Francja, a tu nagle wyjec zwany Hadaj, drze gębę jak jaskiniowiec: Kto wygraaaaaa?  Chór dzikusów mu odpowiada: Legia! Ktoooo? – dopytuje się rykiem przygłuchy troglodyta? Legia! – potwierdza horda king kongów. I tak trzy razy.
Fakt, że kibice próbują wywierać presję na gościach nie jest niczym nowym, np. w NBA. Bądźmy szczerzy: bardziej to chamskie niż eleganckie. Ale jeśli fani czynią to sami z siebie, ich prawo – płacą za bilety i w wyborze formy dopingu mają wolną rękę. Sytuacja jest jednak całkiem inna, jeśli czyni to oficjalnie, w formie zorganizowanej, gospodarz zawodów. Takie ostentacyjne szczucie publiczności na rywali to nie jest forma „dopingu”, to już szowinizm w postaci czystej. Efektem mogą być nieprzewidywalne, groźne w skutkach zachowania tłumu.
Komentatorzy powinni takie praktyki dostrzegać i piętnować. We wspomnianym wyżej meczu siatkarzy nie było na to szans. Relacjonujący ten mecz Tomasz Swędrowski sam jest nieprzytomnym kibicem naszej reprezentacji, więc takie zachowania rozumie, zatem rozgrzesza. Szkoda!  
*
Zdaję sobie sprawę, że poniższy tekst może kogoś głęboko zniesmaczyć. Chciałbym te osoby od razu przeprosić i zarazem prosić o wyrozumiałość. Czasem bowiem trzeba użyć środków drastycznych, by uświadomić ludziom jak paskudna w skutkach bywa ich działalność, zwłaszcza gdy funkcjonują na forum publicznym.

Dedykuję zaś ten tekst wymienionym tu sportowym komentatorom. [Na podstawie, m.in. ostatnich relacji: Canal+Sport. Liga włoska. Inter–Fiorentina 2:0. Komentowali: Cezary Olbrycht i Tomasz Lipiński. (oglądałem tylko I. połowę). Liga hiszpańska. Real–Barcelona 1:3. Komentowali: Rafał Wolski i Leszek Orłowski]. Przesłanie dotyczy także Rafała Dębińskiego, Wojciecha Michałowicza, Marka Rudzińskiego, Dariusza Szpakowskiego, Włodzimierza Szaranowicza. Innym by zapamiętali!

GW. Duży Format. Reportaż o AK-owcach zesłanych niegdyś na daleką Syberię, do Kołymii. Opowiada Jan (cytat):
aW 1947 roku w naszym obozie panowała epidemia czerwonki. Dochodziłem już do kresu…, kiedy wysłali mnie do szpitala, ale ten lekarz powiedział, że tutaj śmierć, i odesłał mnie z powrotem. Powiedział mi, że mam nie jeść chleba. Też coś! Nie jeść chleba! Kazał mi go palić. I zjadać te węgle. Nic więcej.
aJak pan palił chleb?
aKroiłem pajdę na kromki i kładłem na blachę barakowego piecyka. Paliłem zupełnie, na czarno. Pomogło. Wykaraskałem się, a inni wysrywali z siebie życie. Wszystko tam było obsrane w koło.
Wielu komentatorów cierpi na swoistą werbalną czerwonkę, która objawia się niepowstrzymanym, niepohamowanym gadulstwem, bezmyślnym, ogłupiającym telewidza i słuchacza bełkotem, opiniami wygłaszanymi przez kołtunów sądzących, że odbiorcą jest ktoś jeszcze głupszy! Nie jest –  i uświadomcie to sobie wreszcie!
Dlatego kupcie sobie chleb, pokrójcie go, spalcie i żryjcie, żryjcie, żryjcie!
By przestać wreszcie nas obs…..ć., medialne zas….e!

Obserwatorzy

O mnie

Warszawa, Poland
Kibic sportowy