czwartek, 29 listopada 2012

Po owocach ich poznaliśmy


Do przykrego incydentu doszło wczoraj poźnym wieczorem w Warszawie. W pobliżu siedziby telewizyjnej stacji Canal+ zauważono na ulicy dwóch mężczyzn, którzy szli z trudem, co chwilę przystawali, ciężko oddychali. Ich poruszanie się utrudniał fakt, że byli oblepieni, jakąś mazią, do złudzenia przypominającą pijackie wymiociny. Próbowali się z tego „haftu” jakoś oczyścić, ale – niestety – jednym i drugim na przemian wstrząsały nowe, silne torsje. Znów więc przystawali, następne ekskrementy usiłowali z ubrań usunąć, doprowadzić się jakoś do porządku – wszystko na próżno. Jeśli dodać, że towarzyszył temu bijący w nozdrza dojmujący smród – widok był iście upiorny. Ktoś zawiadomił policję. Przybyli radiowozem dwaj funkcjonariusze wezwali na pomoc służby odpowiadające za porządek w mieście a także karetkę pogotowia. Wkrótce delikwentów polano ciepłą wodą z podręcznych hydrantów, wytarto do sucha, a przybyły w miedzyczasie lekarz zaordynował im – by powstrzymać rzygi – tzw. „węgiel”. Po czym obu przewieziono na komisariat w celu złożenia zeznań.
Okazało się, że obaj panowie to popularni komentatorzy stacji Canal+Sport – konkretnie: Przemysław P. i Przemysław R. (na co dzień robotnik gazetowy brukowego Faktu). Ustalono, że od godz. 21.00 relacjonowali oni mecz ligi angielskiej ChelseaiiFulham. Pierwsze objawy niedyspozycji pojawiły się u nich około kwadransa później. Dalsze wyjaśnienia pokazały przyczynę ich zapaści. Otóż intensywnie przygotowując się do relacji przewertowali kilkaset stron internetowych. Stamtąd utrwalali na nośnikach najrozmaitsze informacje i ploty dotyczące obu drużyn. Błąd ich polegał na tym, że chcieli je wszystkie upchnąć na antenie w czasie trwania transmisji. Niestety, rażący nadmiar tych przeterminowanych medialnych śmieci spowodował, że – by zdążyć – gardłowali tak intensywnie, tak nachalnie i bez opamiętania pluli słowami, zdaniami, akapitami, że ich przeciążone organizmy w końcu odreagowały; konkretnie zaś nie wytrzymały i zbuntowały się, z niewielkim opóźnieniem, ich aparaty artykulacyjne. Efekt: opisana  niedyspozycja, która dopadła ich na ulicy po wyjściu z pracy. Po złożeniu wyjaśnień panom Przemkom wręczono mandaty za zaśmiecanie i generowanie substancji cuchnących w przestrzeni publicznej. Stacja zaś będzie musiała także uiścić koszty interwencji służb miejskich. Na koniec owocnego w wydarzenia dnia obu panów zwolniono.
Dodać należy, że szef komisariatu zatrzymał laptopy, pendrivy i smartfony Przemysława P. i Przemysława R.* by przekazać je dyr. sportowemu Canal+ Tomaszowi Smokowskiemu. W przesłanym mu e-mailu konfiskatę tę uzasadnił troską o zdrowie, zwłaszcza psychiczne, obu pracowników. Jako terapię zasugerował także urlop okolicznościowy dla obu w celu przywrócenia – jak to określił – zerwanej prawdopodobnie komunikacji między obszarem mentalnym i aparatem mowy zatrzymanych. W zakończeniu dodał: Moim podwładnym też czasem ordynuję podobną terapię. Np. okresowo odbieram przemęczonym funkcjonariuszom pałki albo paralizatory, aby się nie skrzywdzili, używając ich przeciw samym sobie. Skutkuje, więc polecam.
Jakie będą dalsze reperkusje całego zdarzenia, a zwłaszcza efekt e-maila komendanta dowiemy się wkrótce po reakcji Tomasza Smokowskiego.

* Mogę ujawnić teraz nazwiska bo, po zwolnieniu, nie są już podejrzani.

niedziela, 25 listopada 2012

Ojczym z mega ego i wrzód wolny


Czasem w rodzinie bywa dziecko szczególne, nieco inne od pozostałych.  Rozsądni rodzice to zauważą i traktują je wtedy inaczej. Nie wyróżniają, broń boże, kosztem pozostałych, ale po prostu stosują wobec niego nieco inne metody wychowawcze. Od lat w rodzinie piłkarskiej funkcjonuje taka właśnie, wielce dojrzała już, latorośl. Nazywa się Ricardo Izecson dos Santos Leite, znany bardziej jako Kaká. Od 2009 roku ten, 30-letni obecnie, znakomity rozgrywający (typowa 10., 85-krotny reprez. Brazylii) gra w Realu Madryt. I odtąd jego kariera się załamała. Po kontuzjach nie wrócił już do 1. składu drużyny klubowej. Dlaczego?
Naturalnie, płkarza znam tylko z telewizji i gazet – czytałem i wysłuchałem kilku wywiadów z nim. Wydaje się być człowiekiem dość wrażliwym i subtelnym. Takiej osobie potrzebny jest ktoś, kto go obdarzy zaufaniem, w trudnych chwilach wesprze, pochwali, doda otuchy. Nie ulega wątpliewości, że w tym przypadku owym swoistym ojcem powinien być, oczywiście, trener zespołu. 
W 1984 roku Francja, gospodarz zawodów, została piłkarskim Mistrzem Europy. Jej renerem był wówczas Michel Hidalgo a najlepszym zawodnikiem Michel Platini. Oczekiwania opinii publicznej wobec tego znakomitego piłkarza były olbrzymie. Po imprezie, w jednym z wywiadów trener mówił, że poddany ogromnej presji zawodnik wyraźnie… cierpiał. Potrzebował paru zwykłych ludzkich gestów: wsparcia, empatii, zrozumienia, współczucia. I te od trenera otrzymał. Być może, dzięki temu Platini zdołał stres opanować, strzelił kilka decydujących goli i Francja odniosła sukces.
Wracam do Brazylijczyka. Niestety, w swojej karierze Kaká napotkał trenera zupełnie innego – megalomana i skrajnego egocentryka, czyli José Mourinho. A ten mu pomóc nie mógł. Może najwięcej stracił na tym, obok piłkarza, także Real. Bo np. by pokonać Borusię Dortmund, zespół wybitnego stratega jakim jest trener Jürgen Klopp, trzeba mieć w drużynie równie wybitnego zawodnika, którego błysk uzdolnienia nadzwyczajnego, przesądziłby o sukcesie. Mógłby to być z pewnością, po osiągnięciu optymalnej formy, Brazylijczyk Kaká. Ten, niestety, decyzją ojczyma José, oba mecze z drużyną niemiecką przesiedział na ławce rezerwowych.
*
W meczu Bundesligi Mainz–Borussia Dortmund goście strzelili gola który paść nie powinien. Z boku boiska, z ok. 30 m Reus wstrzelił piłkę w pole karne. To podanie usiłował trącić piętą Lewandowski, ale w piłkę nie trafił – ta za to do siatki trafiła! Komentator orzekł, że nie można winić bramkarza, bo go Polak zmylił. Trudno się zgodzić z taka interpretacją.  Jeśli golkiper przepuszcza niegroźny i niezbyt silny strzał z 30 m i jeśli nie było żadnego rykoszetu, to zawsze jest jego wina!
Priorytet powinien być oczywisty: taki strzał-podanie, najczęściej z rzutu wolnego, nie może wpaść do bramki!  Założenie to ma dwie zalety.  (1) Zapobiega utracie głupiej bramki – a taki „babol” szczególnie denerwuje i dołuje zespołu. I (2) ułatwia obronę. Bo nie trzeba koniecznie piłki wybijać, wystarczy np. uniemożliwić (zablokować) dojście do strzału przeciwnikowi. A lecącą piłkę zatrzyma przecież nasz bramkarz!
A jeśli ktoś piłkę trąci i ta wpadnie do bramki. Trudno, coś za coś. Zresztą stojący na środku bramkarz też mógłby piłki nie złapać.


piątek, 23 listopada 2012

Destrukcja Dortmund


Borussia Dortmund z 3. Polakami w składzie robi furorę w tegorocznej edycji piłkarskiej  LM. W zeszłym roku odpadła w fazie grupowej – w tym już jest grupy zwycięzcą; wyprzedziła Real Madryd, Ajax i Mancheste City. Skąd ta metamorfoza.
Ostatnio z Ajaxem w Amsterdamie zespół niemiecki wygrał 4:1. Co prawda Holendrzy prowadzili grę, byli ponad 60% czasu przy piłce, ale gole strzelał przeciwnik. Komentujący mecz w studio TVP1 były selekcjoner Jerzy Engel powiedział, że ofensywnie grały obie drużyny, ale skutecznie już tylko jedna. Dziwna opinia, ale starzeją się wszyscy.
Według mnie Borussia Dortmund gra obecnie starym, wypróbowanym wiele lat temu we Włoszech systemem, czyli tzw. catenazzio. Naturalnie owa „gra z kontry” jest tu znacznie uwspółcześniona, wzbogacona. Włosi bronili bliżej własnej bramki – Borussia Dortmund dopada rywali w każdej części boiska. I dzięki talentom strategicznym jej trenera Kloppa robi to – całym zespołem – wręcz po mistrzowsku, z iście perfidną konsekwencją. Zabiera konkurentom piłkarski tlen, czyli boiskową przestrzeń do grania. Przeciwnik, niczym schwytana w pajęczą sieć mucha, chwilę miota się bezradnie, wymienia pospiesznie kilka podań, potem traci piłkę, następuje kontratak i… dalszy ciąg oczywisty. Drużyna Jürgena Kloppa czyni to tak perfekcyjnie, że nawet madrycki Real, z Cristiano Ronaldo, choc miał więcej z gry, był częściej przy piłce, sytuacje bramkowe stwarzał rzadko. To właśnie skutek, że polecę emfazą, porażającej wręcz maestrią – destrukcji, generującej u rywali przewlekłą obstrukcję. Lekarze określają czasem taką dolegliwość, jako chęć kałowa nadaremna. Tu naturalnie w grę wchodzi niemoc piłkarska.
Oczywiście do takiego sposobu gry potrzebni są odpowiedni wykonawcy. I trener ich ma. Są to reprezentanci Niemiec: ofensywni Götze (arcytalent) i Reuss, wsparci obrońcą Hummelem oraz trzej reprezentanci Polski. Pozostali niewiele im ustępują.
Dla kibica Borussii to sama radość, dla mnie jako kibica piłki nożnej – już niekoniecznie. Destrukcja rodzi zwykle konsekwencje pejoratywne. W meczu piłkarskim ogranicza ciągłość akcji ofensywnych, prawie uniemożliwia akcje indywidualne czyli dryblingi – vide miotający się w sieci made in Klopp szczupak Ronaldo – redukuje do minimum sytuacje podbramkowe, owocuje śladową ilością rzutów wolnych (tych z 18–25 metrów od bramki), rożnych też jak na lekarstwo. Mnoży natomiast częste straty piłki, drobne, „delikatne” faule taktyczne, przepychanki, zagrania nieczyste – jest dużo walki wręcz, bo na finezję brak miejsca. Spada atrakcyjność widowiska, gdyż jego meritum, esencja, czyli dramaturgia pojawiają się zbyt rzadko. Ale cóż, w życiu to się liczy, co skuteczne! 



niedziela, 18 listopada 2012

Zwycięstwo albo śmierć


W Wyborczej tytuł anonsujący mecz Ekstraklasy Lech–Legia:
Ogień Legii na mury Lecha
Niestety tekst pod tym lidem rozczarowuje. Zrozumiała i naturalna wojenna tematyka nie została rozwinięta. A szkoda. Spróbuję więc pójść tropem myśli zawartej w tytule.
Zaczynam od bastionu, którego zdobycie jest warunkiem ostatecznego zdobycia fortyfikacji Lech Poznań. To niewątpliwie bramka Lecha i jej niezłomny strażnik Burić. Przed nim Legia napotka najtrudniejsze chyba dla niej zasieki obronne w postaci wałów, składających się z czterech wojów. Będą nimi Ceesay, Kamiński, Wołąkiewicz i Henriquez. Zwłaszcza Kamiński może być szczególnie twardym, trudnym do skruszenia ogniwem oporu. Przed wymienionymi wałami będą walczyć będą – niewątpliwie zaciekle i nieustępliwie – Drewniak i Murawski. Taka mieszanka dwu różnych materiałów i surowców użytych do umocnienia poznańskiej reduty  uzmysławia jak zażarty bój tu czeka żołnierzy Legii. Przed wspomnianą redutą nękać nieprzyjaciela z Warszawy będą m.in. Tonew i Możdżeń. To też niezwykle niebezpieczny alians tworzyw wybuchowo-miążdżących. Na samej szpicy zaś nękać będzie Legię szperacz-wytrych Ślusarski. Ten weteran wielu potyczek, specjalista otwierający wszelkie zamki i rygle zabezpieczające tyły wroga, umożliwi kolegom przeprowadzanie morderczych kontrataków, gdy wycieńczeni intensywnym obleganiem legioniści, nieco spowolnią natarcie. Tak, tak, ruchawka zapowiada tu się zajadła i bezpardonowa. A to jeszcze nie wszystko.
Bo np. niewykluczone, że do walki wręcz staną naprzeciw siebie wspomniany napastnik Tonew i niezłomny obrońca, legionista Rzeźniczak. Ich pojedynki mogą stać się unikalną, wstrząsającą ozdobą tej wojny. Zwiastują jedno z najbardziej bezpardonowych i najkrwawszych starć na boiskowych frontach. Niewykluczone, że ich niszczycielska ekspresja na zawsze pozostanie w naszej pamięci i naszych, kibicowskich wrażliwych sercach. Konfrontacja już niebawem – do boju, do boju! !



czwartek, 15 listopada 2012

Pasuje, jak korzóh do rurzy!


Mecze reprezentacji w piłce nożnej relacjonuje od niedawna, obok TVP1, także Polsat Sport. I bardzo dobrze – bowiem narażanie się na zarażanie szpaczą grypą to opcja mało atrakcyjna.
Korzystanie z opcji polsatowskiej też jednak komfortu nie zapewnia. Pisałem wielokrotnie, że komentowanie we dwóch to najczęściej dla telewidza udręka. Ale co to dyr. Mariana Kmitę obchodzi? On woli podrażać koszty i oferować towar felerny. Działa więc wg hasła: Więcej groszy za produkt gorszy! Dlatego w Polsacie Sport Mateusz Borek komentuje z Waldemarem Prusikiem, b. reprezentantem Polski.
Napisać, że M.B. to jest tylko medialny kombajn to mu ubliżyć. On bowiem nie tylko zerżnie, wymłóci, ziarno od knuwia oddzieli, słomę w snopek sformuje, sznurkiem oplecie, na pole wystawi, a wystawione do stodoły zwiezie – M.B. jeszcze przedtem pole zaorze, ziarno zasieje a zasiew będzie pracowicie doglądał i podlewał aż kłos do zżęcia dojrzeje. Czyli przekładając ten przykład na konkrety: po wstępie do meczu, poda składy drużyn i parkujących na „ławce”, określi taktyki, przytoczy statystyki, wypowiedzi, plotki, przegląd prasy, pouczy trenerów i zawodników, dokształci z ortopedii określając którą nogą gracz strzelił, uściśli nawet którą częścią stopy to wykonał – bez trudu rozszfruje np. jej zewnętrzną część,  entuzjastycznie wykrzyczy zdobycie gola, zada sakramentalne pytania: czym teraz odpowiedzą goście/gospodarze, bystro dostrzeże (cytat) widać, że dobrze się czuje, jeśli chodzi o ułożenie stopy,  rozważy kto może z rezerwy wejść, a kto z murawy zejść – a jak ten zejdzie, to kto wejdzie i gdzie będzie grał za tego, co wejdzie, chyba że inny wejdzie, to wtedy nie wiadomo kto zejdzie: Jak myślisz, Waldku?  M.B. to wszystko może sam jeden, bez niczyjej pomocy – Waldka zaindagował z czystej kurtuazji. 
Co więc miał robić biedny Prusik? Skoro wszystko, nawet z górką, zostało już powiedziane – pozostają tylko powtórki. I dlatego pan Waldemar mógł wcześniejszego referenta, kolegę Mateusza jedynie papugaować. A ponieważ upodobał sobie sposób artykulacji á la Kazimierz Węgrzyn z Canał +Sport (dzień dobry!), to raczej ujadał, niż mówił. Słowem pasował do M.B. jak kożuch do kwiatka (naszło mnie jakoś dziś na symbolikę). Oczywiście kwiat to Mateusz Borek. I nie jakiś tam zwiędły, trywialny polny kaczeniec – a skądże! To roślina szlachetna – dorodna róża. Tylko wydaje się, że ona jakby trochę niebezpiecznie ewoluuje, traci aromat a barwne piękno jej płatków blednie. Natomiast eksponuje się coraz więcej kolców, które nas telewidzów w uszy kłują czasem dotkliwie. Tak to powstał dziwny duet – kwiat ewolucyjnie modyfikowany z kożuchem noszonym do góry baranem. 
Dlatego i tytuł lekko ortograficznie podrasowany!

sobota, 10 listopada 2012

Przemysław Rudzki przylgnął do burty MS „Janowicz” i popłynął

Kiedyś w „Szkle kontaktowym” pracownik parkingu ubolewał, że pewien znany i ceniony fachowiec zarabia więcej od niego. Po chwili odpowiedział mu na antenie kolejny telewidz przypominając banalną prawdę, że nie każde zajęcie może być jednakowo wynagradzane, a bycie stróżem na pewno nie należy do zajęć najbardziej intratnych i prestiżowych – taki ten świat. Trawestując znane powiedzenie sienkiewiczowskiego Zagłoby zakończył zgrabnym bon motem: Znaj proportium, Ciecium Panie! 

Po finale paryskiego turnieju ATP na konferencji prasowej już w Polsce Jerzy Janowicz pojawił się z rodzicami. Nie spodobało to się Przemysławowi Rudzkiemu, który z tej okazji popełnił tekst pt. Dziwne te żale państwa Janowicz.
Autor pisze: Szkoda, że paryskie podboje tego chłopaka swoim smutnym gadaniem przyćmili jego rodzice. Konferencja prasowa z udziałem Janowicza, na której - nie wiedzieć po co - znaleźli się również matka i ojciec, przemieniła się w litanię żali. Jaki to zły jest świat! Sami musieliśmy płacić synowi za biznes klasę! A kto miał niby zapłacić, drodzy państwo? Wyjątkowo mnie to rozsierdziło. Zostawiam na razie Rudzkiego – niech wróci do równowagi po rozsierdzeniu.
A w międzyczasie jeszcze cytat z Polityki (Marcin Piątek: Wysoki lot Jerzyka):
rodzice poświęcali dla kariery syna coraz więcej środków. Sprzedawali kolejne interesy – sklep ze sprzętem sportowym, sklep z telefonami komórkowymi,, siłownię, fitness. …„Postawiliśmy wszystko na rozwój Jerzyka”dodaje ojciec tenisisty.
A jednak, mimo takich dramatycznych wyrzeczeń i determinacji, startu ich syna w eliminacjach do turnieju głównego, wielkoszlemowego Australian Open, styczeń 2012 – opłacić już nie byli w stanie! Czy w tej sytuacji ich rozżalenie może tylko rozsierdzać? Czy jest rzeczą normalną, że gdy pojawia się zawodnik o nieprzeciętnym talencie, który był finalistą dwóch juniorskich turniejów: Australia Open (2007) i US Open (2008), to jego rozwój i kariera powinny zależeć wyłącznie od ambicji i zasobności portfeli ich rodziców. A np. Ministerstwo Sportu, czy choćby dotowany przez państwo Polski Związek Tenisa nie mają obowiązku otoczyć szczególną opieką karier ponadprzeciętnie uzdolnionych. Czy nie powinien powstać jakis system-sito eksponujący perły? PZT to instytucja biedna – rozumiem. Ale także opieszała, mało operatywna i nieskuteczna. Przykład Janowicza jest tego smutnym dowodem – choć, na szczęście, chyba z radosnym finałem.
O tych istotnych problemach Rudzki się nawet nie zająknął. Zaś kpiąc sobie z państwa Janowiczów okazał się człowiekiem małostkowym.
Dalej Rudzki poucza, że skoro rodzice tenisisty znaleźli się już na wspomnianej konferencji, mogliby choć trochę cieszyć z osiągnięcia syna. Odpowiedzią niech będzie taki fragment z konferencji:
10:30 Tata Jerzego Janowicza: "Jestem dumny z syna. To, co robiliśmy przyniosło efekt”.
10:27 Mama: "Najdroższe są turnieje poza Europą." I dalej.  "Nie było chwil zwątpienia. Nie wiedzieliśmy wcześniej, że w rozwój syna będzie trzeba tyle zainwestować. Na szczęście powoli mamy coraz więcej sponsorów."
Więc jednak się cieszyli. Rozsierdzenie, jak widać, wciąż nie ustąpiło, bo tym razem Rudzki zwyczajnie kłamał. Nie mówiąc o tym, że zamiast cieszyć się z sukcesu rodaka uważał za ważniejsze publicznie chłostać jego rodziców.
Zaraz potem za wzór stawia swoich rodziców. Pisze:   
Moi, na przykład, wydali wszystko co mieli i jeszcze więcej, żebym dziesięć lat temu mógł wyjechać do Londynu, nauczyć się języka i życia. Ale nikt nie zwoływał z tego powodu konferencji prasowej, a rodzice się nie żalą. Są szczęśliwi, że ten wyjazd dał mi tak wiele.
Nie ma się co szczypać – on tak naprawdę napisał!
Czy jednak rodzice Rudzkiego są szczęśliwi? Może jednak zapożyczając się (bo tak chyba należy rozumieć frazę wydali wszystko co mieli i jeszcze więcej) oczekiwali, że syn poszybuje wyżej, niż tylko do poziomu tabloidalnego żurnalisty, piszącego w brukowcu Fakt i opowiadające trele-morele w równie brukowym – w warstwie werbalnej – Canal+Sport. Może to jest powód, że nie było konferencji prasowej. Bo czym mogli na niej pochwalić się ojciec i matka? Że syn był kilkanaście miesięcy w Anglii i tam nauczył się języka angielskiego? Że poznał życie Anglików, a oni poznali się na nim i dlatego wrócił do kraju? Trudno się tym publicznie ekscytować!

Na zakończenie chciałbym przypomnieć, że istnieją takie pojęcia jak zarozumiałość, pycha, arogancja, czy utrata kontaktu z rzeczywistością. I zadedykować  panu Przemkowi swoją parafrazę z Onufrego Zagłoby: znaj proporcje ciecium Rudzki.

Yayeczka purée
Mój znajomy, człowiek złośliwy, przyznał jednak Rudzkiemu rację. Powiedział: Państwo Janowiczowie nie powinni publicznie narzekać, bo – w przeciwieństwie do Państwa Rudzkich – wspierając syna nie wyrzucili pieniędzy na bruk.
~
W 2007 r. Janowicz triumfował w turniej w Nowym Delhi, wygrywając w finale z Tajem Kittiphongiem Wachiramanowongiem 3:6, 6:4, 6:3.  
To zdanie powinien Rudzki napisać z pamięci sto razy,  jako kara za tekst z którym polemizowałem.


poniedziałek, 5 listopada 2012

Telewizyjni sprzedawcy tandety


Serena należy do tych grup zawodniczek, które wyjątkowo często omijały turniej mistrzyń. Miała prawo grać a rezygnowała, wycofywała się z powodu kontuzji, z powodu różnych problemów. Czterokrotnie takie zdarzenia miały miejsce w jej wypadku. W dziewięćdziesiątym dziewiątym (1999 r.) kontuzja pleców, w dwutysięcznym (2000) kontuzja stopy, w dwa tysiące trzecim (2003) lewe kolano, w dwa tysiące dziesiątym (2010) prawa stopa. No, trzeba by kartę szpitalną założyć, żeby się w tym wszystkim połapać.
Komentator Karol Stopa uznał za ważne, aby w trakcie relacji „na żywo” przypomnieć m.in. kontuzję pleców zawodniczki z przed 13. lat oraz kontuzje stóp: zastarzałą 12-letnią (lewą czy prawą – nie określił) i świeżutką 2-letnią lewą.
I komu tu należałoby założyć kartę pacjenta i w jakim szpitalu?
W pewnym momencie meczu, po nieudanym zagraniu na twarzy Sereny Williams pojawił się uśmiech zażenowania. A następnie westchnienie z charakterystycznym falowaniem warg. Stopa obwieścił:
No, i to, ta reakcja jaką Państwo teraz zauważyli ze strony tenisistki amerykańskiej, ta mina, to wypuszczanie powietrza, to jest jakby sygnał, że ona mocniej naciśnięta przez Chinkę mogłaby mieć bardzo poważne problemy. Są specjaliści, którzy czytają z ruchu warg, ale wtedy tylko, gdy delikwent coś mówi. Okazuje się, że Stopa potrafi dużo więcej – wystarczy, że ktoś, milcząc, porusza jedynie wargami i oddycha, a genialny pan Karol przejrzy go natychmiast!
Może zauważy tu ktoś pewną nielogiczność: najpierw zasugerowałem, że chory – a niżej, że geniusz! To się nie wyklucza: niektórzy wybitni tak mają.
Rozwścieczona kolejnym swoim kiepskim zagraniem Victoria Azarenka palnęła dwukrotnie rakietą w kort. Komentator Sylwester Sikora był, i słusznie, wyraźnie zniesmaczony. Ale zażądał dla niej surowej kary: za takie zachowanie zawodnik powinien być usuwany z turnieju – tak mniej więcej oświadczył. U niego akurat trochę to dziwi. Bo gdyby szef Witold Domański zauważył u kawalarza i zgrywusa Sylwestra głupie dowcipy, seksistowskie odzywki i żarciki, dziecinne dziwienie się na widok setki razy oglądanej oczywistości, ocenił jego błazeńską retorykę, słowem gdyby zauważył, że jest to skończony komentatorski bęcwał – musiałby go natychmiast odsunąć nie tylko z bieżącej relacji, ale w ogóle wylać z roboty.
Przysłowie z belką w oku bliźniego sprawdza się u Sylwestra Sikory modelowo!

W Polsacie Sport (chwała stacji za to!) relacje z turnieju ATP w Paryżu. Rewelacyjna gra i olbrzymi sukces Jerzego Janowicza to bardzo radosne zjawiska.
Imprezę komentowali: Katarzyna Nowak i Bohdan Tomaszewski. To, niestety, choć z różnych powodów – już tylko zjawiska bardzo smutne.
*
Finał snookerowego Turniej International Championship w Chengu (Judd TrumpiiNeil Robertson 10:8) komentowali, jak zawsze na wysokim poziomie, Przemek Kruk i Rafał Jewtuch. Stosują oni m.in. zabieg dziś w relacjach już prawie nieistniejący: potrafią oglądać w milczeniu! Po prostu! Zupełnie odwrotnie relacjonują właściwie wszyscy z Canal+Sport.  To jest nieustanny festiwal gadaniny! Obraz jedno a oni drugie! Panie Tomaszu Smokowski pańscy podopieczni to gromada ludzi chorych, chorych na piramidalne gadulstwo! Naprawdę Pan tego nie słyszy? Przecież to jest istna epidemia. Np. Kazimierz Węgrzyn. On bez przerwy ujada: słowami i zdaniami. Nie wiadomo, czy w nim jako komentatorze, więcej psa, który umie mówić, czy człowieka, który umie szczekać. Albo Rafał Wolski. On jest pewnie święcie przekonany, że to co przekazuje jest mądre i odkrywcze, więc czas mu wyjaśnić, że to jedynie żałosne badziewie. Jeszcze Rafał Nahorny – publicznie wydala z siebie bzdurę za bzdurą z zajadłością, uporem i konsekwencją buldoga. Nawet jego kolega wielokrotnie musi mu przerywać. A ten, najczęściej Andrzej Twarowski, też gada – włącza się, jak tylko tamtemu zdoła przerwać. Relacjonuje radiowo, bo głupiemu telewidzowi trzeba wyjaśnić która noga albo strona boiska jest lewa, a która prawa, podpowiedzieć, że André Villas-Boas właśnie coś pisze w notatniku, bo głupek przed ekranem może pomyśleć, że trener właśnie drapie się długopisem w d…. Może większość oglądających jest rzeczywiście mało mądra. Ale Wy panowie, łącznie z tu nie wymienionymi, prawie wszyscy jesteście komentatorami wypranymi chyba z resztek inteligencji. Bo jak inaczej określić te nieustanne, bezrozumne trele-morele, brak śladowej choćby koncepcji, hałaśliwą chaotyczność. 
Nie do wiary, że nikt w Canal+ nie dostrzega tych patologii – z dyrektorem sportu na czele.

Obserwatorzy

O mnie

Warszawa, Poland
Kibic sportowy