środa, 29 czerwca 2011

Suplement do poprzedniego tekstu

W relacjach rodzice–dzieci  nieporozumienia czy nawet kłótnie nie są czymś specjalnie nagannym –  nie muszą także wywoływać przewlekłej konfrontacji. Wystarczy, że jedna ze stron przeprasza i wszystko wraca do normy. Sytuacja wygląda jednak inaczej, gdy rodzic jest także trenerem, a konfliktowe zdarzenie owocuje sportową porażką. Wtedy o zgodę i powrót do poprzedniej normalności jest dużo trudniejszy. Trauma  po klęsce i wzajemne obwinianie się o nią mogą to skutecznie uniemożliwiać. A powielane miesiącami prowadzą najczęściej do definitywnego rozwodu.
Oczywiście rzadziej dotyczy to rodzin z klasą!

wtorek, 28 czerwca 2011

Czy Jakuba Ciastonia zadowala jedynie „wierszówka"?

II runda tenisowego Wimbledonu. Agnieszka Radwańska (nr 13) przegrała z Czeszką Cetkovską (nr 81). W G.W. dwa teksty Jakuba Ciastonia: Najgorszy Wimbledon Radwańskiej (24.VI.2011) i Radwańską zadowala to, co już ma (25–26.VI.2011).
Konkluzja obu publikacji jest taka: Radwańska jest w stanie utrzymać się w TOP-15 przez lata i zarabiać rocznie milion dolarów. I końcowa teza: jej brakuje najbardziej… po prostu większej sportowej ambicji.
Sprawa jasna: chce zarabiać na życie grając w tenisa, ale nie ma aspiracji bycia najlepszą. Wolno jej oczywiście – nie dla każdego zawodnika uprawianie sportu to musi być bezustanny „wyścig szczurów”. Tyle tylko, że taką tezę trzeba udowodnić, bo inaczej pozostanie jedynie insynuacją. A przekonywającego uzasadnienia, moim zdaniem, Autorowi przedstawić się nie udało.
Bo czytamy np. w (1) publikacji: Nie wiem, co mam grać – krzyczała Radwańska. I dalej: Polce zupełnie puściły nerwy – rzucała rakieta o trawę, potem waliła nią wściekle o krzesło. Poniżej J.C. zauważa.: Na konferencję prasową Polka przyszła milcząca, było widać, że trochę płakała. – Ja zawaliłam, tylko ja, powinnam wygrać ten meczCzy gdyby na trybunach był ojciec, to coś by zmieniło?Nie. Autor pisze też: Przyznała, że po meczu poszła wykrzyczeć się ze wściekłości do garażu. Przyczyn porażki nie potrafiła racjonalnie zdiagnozować: Nie czułam kortu ٲ– powiedziała jedynie.
Czy tak zachowuje się ktoś, komu nie zależy? Można powątpiewać. To raczej ktoś zagubiony, bezradny, miotający się. Dopowiedzmy: potrzebujący nie tylko taktycznej podpowiedzi, ale także, a może przede wszystkim, objawów zwykłej ludzkiej empatii.
W (2): Rywalkę kompletnie zlekceważyła... Na przedmeczowe pytanie o ewentualną taktykę odparła: Nie wiem, jak ona teraz gra. Kolejny cytat: Brak ryzyka, agresji, zdecydowania, ataku – te zarzuty od dawna kieruje do Agnieszki jej trener i ojciec Robert Radwański… On to rozumie – i choć czasem przesadza z formą krytyki, doborem słów*… to porażka z Cetkovską pokazała, że ma sporo racji. Ale: Agnieszka go nie słucha… I wreszcie: czy ona w ogóle kogoś słucha? Do ojca od jakiegoś czasu pokrzykuje, że się nie zna i żeby wszedł na kort i sam zagrał, jak jest taki mądry.
Zadam proste pytanie: czy zareagowałyby tak, gdyby jej trenerem był np. Wojciech Fibak**? Odważyłaby się tak skwitować jego rady i sugestie? Odpowiedź zbędna. Agnieszce Radwańskiej w tej fazie kariery potrzebny jest, od zaraz, trener którego kompetencji i autorytetu tenisistka nie mogłaby zakwestionować. Czyniąc zaś tak – nie po raz pierwszy – wobec ojca-trenera, wyraża mu ostentacyjnie wotum nieufności, raczej nieodwołalnie. Szkoda, że Ciastoń tego nie zauważył i Radwański, co gorsza, też.
Jeszcze cytat: Temat dodatkowego trenera czy doradcy z zewnątrz to też bajka… Takiego człowieka nie chce koło siebie sama Agnieszka, sterująca swoją karierą coraz wyraźniej samodzielnie
Pomarzę sobie teraz. Robert Radwański rozmawia z córką. Agnieszko – mówi – osiągnęliśmy bardzo dużo, była to nasza wspaniała sportowa przygoda, ale teraz potrzebna jest zmiana. Zastanów się i wybierz sobie trenera, z którym chciałabyś kontynuować karierę. To w tej sytuacji jedyne dla nas wyjście.
Sensowność takiego rozwiązania alternatywy raczej nie ma – ktoś musi to tenisistce w końcu uświadomić. Najlepiej, oczywiście, gdyby to był jej ojciec. Ale ponieważ prasa to potęga, mógłby także Jakub Ciastoń. To lepsze niż trywialna sugestia, że ta pani sama nie wie, czego chce. Bo, jak wspomniałem, tego że nie ma sportowej ambicji, teksty te nie udowadniają.

 * Jeśli rzecz dotyczy tenisa, kobiecego zwłaszcza, takie bagatelizujące skwitowanie nagannych relacji między zawodniczką a jej trenerem, świadczy o tym, że Jakub Ciastoń w swoich tekstach przesadnej staranności intelektualnej nie wykazał.
** To nie jest żadna sugestia, to tylko przykład.

niedziela, 26 czerwca 2011

Czas postawić tamę kołtuńskiemu wodolejstwu!

Polsat Sport. Siatkówka, Liga Światowa. USA–Brazylia 1:3. Komentowali: Piotr Galiński i Damian Dacewicz.
Na początku cytat (kilkuminutowy dialog dosłowny, bez skrótów, trwający od stanu 4:5 do 6:7).
P.G.: No taka, myślę, że to jest już ostatnia prosta dla większości zawodników, jak patrzę i po wieku i po tym ograniu i już czasu jaki spędzili w reprezentacji, że to jest ostatnia prosta, eeee, mmmm, jeżeli chodzi o olimpiadę. To jest chyba taki cel i dla większości Amerykanów i też dla niektórych zawodników Brazylii. Że to już Londyn 2012 i to będą już takie pożegnania z reprezentacjami.
D.D.: Tak. Wszyscy zapowiadają, tak wszyscy, troszeczkę i myślę, że Ci najbardziej doświadczeni, właśnie następni po igrzyskach olimpijskich powoli będą kończyli, ale to wcale nie musi być powszechne, to wcale nie musi być regułą. Są zawodnicy, którzy czują się bardzo dobrze, mimo tego, że są w sile wieku, jak chodzi oooo, tą siłę wieku sportowego i siatkarsko, a mimo to jeszcze wiele lat grają w reprezentacji. Zobaczymy jak będzie z tymi największymi gwiazdami. Wiadomo, że mowa tu o Żibie, o Serdżio, czy oni będą dalej po olimpiadzie grać w reprezentacji. No, to się okaże. Widać, że mają jeszcze na to ochotę, maja siłę, maja zdrowie, ale czy jeszcze będą mieli na to wszystko jeszcze chęci to się dowiemy. (A czy się dowiemy kiedyś od Dacewicza jak można mieć ochotę a nie mieć chęci?)
P.G.: Toteż właśnie toczy się i u Amerykanów, bo i Stanlej Klajton i Łiliam Pridy…
D.D.: Większość zawodników nosiło się z zamiarem zakończenia kariery? Nie. Pojawił się tylko jeden zdecydowany na to, Boll, który powiedział: Nie, ja już mam dosyć, już dość. Już to co chciałem wygrać w reprezentacji – wygrałem. Osiągnąłem bardzo wiele. A teraz już tylko interesuje mnie siatkówka klubowa i chcę mieć więcej czasu dla najbliższych. Ale wiadomo, że jego koledzy po zdobyciu złotego medalu w Lidze Światowej i w Igrzyskach Olimpijskich dalej w tej reprezentacji są. A tutaj, tak jak Ty mówiłeś, jest Stanlej Klajton jest Dejwit Li…
P.G.: No, tak. Są Dejwid Suczo, Lamburn. To naprawdę są zawodnicy niezwykle doświadczeni i już te parę lat mający na karku. Dobrze…

Takie oto pierdoły opowiadali sobie obaj komentatorzy. A w tle znakomici siatkarze Brazylii i USA, no i telewidzowie. Takich i podobnych „mądrości” było w całym meczu bez liku. Obaj spóźniali się z komentarzem bezustannie. W czasie aktualnie rozgrywanej akcji, omawiali poprzednią. Opisywali, często nieudolnie, to co wymagało wypowiedzenia tylko jednego słowa. Np. Galiński mówi: ten atak wychodzi za końcową linę boiska. Nie dość, że składnia fatalna, to w dodatku mamy całe zdanie zamiast prostego: aut! W dodatku żaden nie powiedział najważniejszego – kto w ten aut zaatakował! A z takich kwiatków jak np. kontynuować dalej i podobnychtakże dałoby się wygrodzić sporą rabatkę. Mieli kompletnie w d… telewidzów, zawodników, swoją pracę, jakiekolwiek poczucie odpowiedzialności za sens słów, zdań – a także potrzebę ich wypowiadania w ogóle.
W tym miejscu chciałem zwrócić się raz jeszcze do pana dyrektora Kmity. Niech tacy medialni ignoranci ostentacyjnie nie niszczą widowisk z udziałem zawodników światowej klasy! Niech nam, telewidzom,  nie wciskają do uszu każdego werbalnego g…., które im ślina na język przyniesie. Niech nam nie przeszkadzają oglądać! Nie za to płacimy stacji abonamenty. Nie bądź Pan szefem-dupą i przywołaj ich  do porządku. Niech nas wreszcie przestaną męczyć te medialne nieuki.

piątek, 24 czerwca 2011

O szkodnikach, trutniach i tępym uporze

Właściciel piłkarskiej Polonii Warszawa Józef Wojciechowski znowu zapowiada zdobycie przez klub w nadchodzącym sezonie mistrzostwa Polski. W związku z tym, obok kilku transferów, narzucił piłkarzom zmianę regulaminu premiowania. Krótko mówiąc: 20% kontraktu zawodnika zostaje zamrożone. Za I miejsce i tytuł mistrza zmarzlina odmięka i pączkuje podwojeniem; za II miejsce zaległość wypłacona zostaje bez zmian, a za III  i niższe – przepada. Pierwszy zaprotestował czołowy napastnik Artur Sobiech i w niezgodzie trwał. Prezes nazwał jego stanowisko tępym uporem i zdegradował do rezerw; teraz najprawdopodobniej gracz odejdzie z klubu. Wkrótce potem Wojciechowski sprzedał najlepszego swojego zawodnika, reprezentanta Polski Adriana Mierzejewskiego do klubu z Turcji. Obserwujący tę konsolidację zespołu Eugeniusz Smolarek, kolejny znaczącym zawodnik ofensywny Polonii – po początkowej zgodzie – warunków Prezesa ostatecznie nie przyjął. Zostanie pewnie za karę przesunięty na zaplecze. Ciekawe jak zareagują inni zawodnicy. Bez tych trzech piłkarzy bowiem osiągnięcie zamierzonych celów sportowych i odzyskanie, w konsekwencji, zarekwirowanej forsy wydaje się wielce iluzoryczne; można spodziewać się więc dalszych protestów.
Zasadna wydaje się spekulacja: jaką rolę powinien pełnić w Polonii jej właściciel, żeby była ona mądrze zarządzana? Proponuję taką kreację: płacić kasę, nie wypowiadać się publicznie i w czasie meczu pozostawać wyłącznie na trybunach. Bo inaczej największym szkodnikiem klubu będzie jej właściciel, tkwiący od lat w tępym uporze ręcznego sterowania.
*
Tygiel zwany PZPN niezmiennie tętni i buzuje. Właśnie były piłkarz Grzegorz Mielcarski ujawnił, że prezes Lato zaproponował mu stanowisko dyrektora sportowego reprezentacji. Podstawową jego kompetencją miała być… obrona wizerunku związku przed mediami – najwyraźniej Lato chciał zrobić pana Grzegorza w parasola (ochronnego) PZPN i reprezentacji. Swoją drogą parasol podniesiony do rangi dyrektora to jest dopiero awans! Mielcarski jednak odmówił – i popełnił błąd. Nadawał się bowiem do tej roli idealnie: on tak umie mówić po polsku jak Lato zarządzać PZPN-em. Była zatem szansa na kolejne kompromitacje, przybliżające zgon tej żałosnej organizacji. Niestety, Mielcarski przedłożył własne ambicje nad obywatelską powinność wobec środowiska.
O sprawę indagowano jeszcze rzecznika prasowego związku panią Agnieszkę Olejkowska. Ta – ze zrozumiałą irytacją – odpowiedziała, że nie ma zielonego pojęcia o czym obaj panowie rozmawiali. Abominacji Pani Rzecznik nie ma co się dziwić: taka propozycja Prezesa to wobec niej oczywiste wotum nieufności. Kolejna erupcja surówki ze wspomnianego pieca spodziewana wkrótce.
*
Teraz o TVP Sport. Skończył się niedawno turniej Rolanda Garrosa w Paryżu, relacjonowany przez Eurosport, obecnie w Londynie trwa Wimbledon (relacje w Polsat Sport Extra – szczątkowe, bo wydaje się, że kontrakt pozwala stacji pokazywać tylko mecze na korcie centralnym). W obu turniejach od kilka lat dość licznie uczestniczą Polacy. Publicznej TVP nie obchodzi to w najmniejszym stopniu. Pokazywanie piłkarzy polskiej ligi jako „reprezentacji Polski”, uhonorowanie takiej parodii hymnem państwowym i gra na klepiskach Litwy – czemu nie! Ale od imprez o światowej renomie – wara ci prostaku! Marzy mi się taka scena: z gmachu TVP wyprowadzają się Włodzimierz Szaranowicz, Dariusz Szpakowski i inne trutnie, a w tle Marsz Żałobny Szopena. We wszystkich innych redakcjach „publicznej” zmian już było bez liku. A ten cholerny, spetryfikowany beton, ten skansen bezmyślności i partactwa – wciąż ma się dobrze! Kto wreszcie tę haniebną konstrukcję rozwali, przewietrzy i zbuduje od nowa? Czas po temu najwyższy!

wtorek, 21 czerwca 2011

Daj Pan mi szansę!

Polsat Sport. Liga Światowa. Siatkówka mężczyzn USA–Polska 0:3 i 3:1. Dwumecz komentował Tomasz Swędrowski.
Od drugiego seta pierwszego meczu moja żona także postanowiła oglądać relację. Nie upłynęło kilka minut, gdy powiedziała: No nie, tak drze gębę, że wytrzymać się tego nie da. Współczuję Ci, bo Ty musisz – ja, na szczęście, nie. I poszła.
Rzeczywiście. Tym razem długimi momentami komunikował się z telewidzami ten drugi Swędrowski, nazwijmy go Tomcio-kibolek. Dojrzały i dorosły Tomasz, człowiek poważny i rzeczowy, zagapił się, zdekoncentrował i dopuścił do głosu prostaka, a ten nie komentował tylko kibicował, wydzierając się jak opętany. Na nieszczęście dla uszu telewidzów Polacy wygrywali, co Tomcia dodatkowo podniecało i nakręcało. Drugi mecz przegraliśmy, więc Tomuś miał mniej okazji do „spontanu". Poza tym, podobnie jak zawodnicy, był chyba już trochę zmęczony długim pobytem poza krajem, w różnych strefach czasowych w dodatku.
Włoski trener Anastasi pracuje z naszą kadrą od niedawna. Wydaje mi się, że pierwsze, pozytywne efekty już widać. Gramy bardzo solidnie, poprawiliśmy grę blokiem, popełniamy minimalną ilość błędów własnych. Dlatego będę namawiał żonę aby jednak oglądała siatkówkę, zwłaszcza mecze naszej reprezentacji. Tylko mam prośbę do pana Tomasza Swędrowskiego: Proszę mi tego nie utrudniać i w przyszłości nieokrzesanego pyskacza trzymać w domu, własnym.

PS. Fragment relacji: Nie zapeszajmy, ale na razie znakomity atakujący USA Stanley Clayton nie ma najlepszego dnia. Komentator obawiał się, że gdy taką opinię wyrazi, to tamten zacznie grać lepiej, co Polakom zaszkodzi! I ja nie chciałbym zapeszyć stwierdzając, że głupszego zdania już nigdy od T.S. nie usłyszę.

czwartek, 9 czerwca 2011

Medialne wiertarki

Polsat Sport. Program Mateusza Borka Cafe Futbol (błąd: powinno być Café) enitowany z hotelu Hilton. Ze stałym udziałem Romana Kołtonia i Wojciecha Kowalczyka.
Najpierw leci szyld, taki wizualno-muzyczny (hałaśliwy dosyć) lead, czyli wstępik anonsujący. Na dachu jakiegoś gmachu (hotel Hilton?) widać Borka – ale nie, nie kominiarzy – jest ubrany w wyjściowy garnitur i w rękach trzyma piłkę do „nożnej”. Dlaczego na dachu, po co tam wlazł? Trudno powiedzieć. Może to przenośnia i przesłanie dla oglądających: tak wysoki będzie poziom tego programu! Borek wyrzuca (niczym bramkarz?) piłkę do „dachującego” nieopodal Kołtonia, który, też wyjściowo odziany, sprzęt udanie łapie. Robi zwód – markuje podanie, a nie podaje. Sądząc po minie ma ochotę zrobić komuś jakiś kawał. Za chwilę się wyjaśnia. Rzucił „kopaną” do Kowalczyka. Liczył, że może ten, stojąc parę kondygnacji niżej, źle piłkę przyjmie, ta mu odskoczy i będzie ubaw. Ale były legionista i reprezentant, choć jak poprzednicy uroczyście pod krawatem i w lakierkach, błędu nie robi. Przeciwnie – skleja piłeczkę udem prostym i swobodnie żongluje stopami. Lewa, prawa, lewa, prawa… I nagle – Kołtoń jednak triumfuje! – piłka odbija się panu Wojtkowi od nogi jak od drewna i toczy wprost w ekran telewizora*. Do mieszkania jednak nie wpada – następuje cięcie... Wstęp toczy się dalej. Teraz do stojącego już bez piłki i na ulicy Kowalczyka z jednej strony dochodzi Kołtoń a z drugiej, „robiąc na boki" jak nietrzeźwy pingwin z pełnym pcherzem, dotacza się Borek. Chwilę stoją razem. Ale nagle koledzy odpychają zaskoczonego Kowalczyka. Jakby chcieli mu dać do zrozumienia, że po takich błędach technicznych jak to kalekie przyjęcie z przed chwili, do grupy nie pasuje. Ale już zwieńczenie „zajawki”: Leci końcowa sekwencja z nazwą programu i błędem ortograficznym w tej nazwie oraz akcentem muzycznym, co po uszach „daje” zdrowo. Wysokiej klasy kicz, jak na renomowaną stację przystało!
*
W ostatnim programie Borek zrobił wywiad z bramkarzem Manchesteru United Tomaszem Kuszczakiem. Chciał zapytać: Czy już wiadomo, gdzie będziesz grał w następnym sezonie? A jak mu poszło? Cytuję:
B. Z bramkarzem jest jak z pianistą. W orkiestrze symfonicznej może być 16 skrzypków a tylko jeden człowiek może siedzieć przy fortepianie. Rzadko mamy okazję rozmawiać. Chciałbym to wszystko zweryfikować. Bo czytamy Kuszczak w Aston Villi, Kuszczak w Wigan, Kuszczak w Galatasaray**. Jaka jest prawda. Ty odchodzisz…
K. Jesteś tak jak, wiesz, jak, jak wiertarka. Jak zaczynasz kręcić w ścianie, to tak: ile do końca da radę. No, co z Kuszczakiem…
B. Zostajesz, odchodzisz?
To prześlicznej urody pytanie wstępne mógłoby mieć wymiar historyczno-dydaktyczny. Wyobraźmy sobie taką procedurę. Pierwsze zajęcia na uczelniach dziennikarskich rozpoczynają się zawsze od zacytowanego wyżej tekstu. Z kategorycznym przesłaniem do studentów, aby nigdy w czasie swej pracy zawodowej nie kompromitowali w ten sposób zarówno swej profesji, jak i siebie. Gdyby tak się stało Mateusz Borek przeszedłby do historii jako zasłużony dydaktyk akademicki i mógłby spokojnie przejść w stan profesjonalnego spoczynku, bo osiągnięcie większych sukcesów byłoby niepodobieństwem.
Nasuwa się jeszcze proste pytanie: dlaczego ten wywiad w ogóle ukazał się w programie?; nie był bowiem emitowany „na żywo”. Kto zdecydował, żeby takie kalectwo Borka opublikować. Jeśli to było za jego wiedzą, to można posądzić go o masochizm i to w stadium daleko zaawansowanym. A, poza wszystkim, czy jest jakiś nadzór w tej stacji?
*
Chwała Tomaszowi Kuszczakowi. Wreszcie ktoś pytany zareagował właściwie. Bo powyższy cytat z Borka to cząstka większej całości. Samouwiebiające się medialne wiertarki bowiem wwiercają w nasze uszy dziesiątki i setki, drobin i detali nikomu niepotrzebnych – byle mówić, byle zaistnieć. byle na wizji być. Ilość owych „być” jest u nich probierzem spełnienia. Stąd właśnie m.in. takie debilnie formułowane pytania-solitery – w telewizji prawie codzienność. Nie dziwi więc, że o prostej prawdzie Najważniejszy jest zawsze indagowany, pytający jedynie dociekliwym cieniem – najczęściej zapominają. Szkoda, że ich rozmówcy rzadko reagują tak, jak to uczynił Tomasz Kuszczak.

  * Być może było to podanie „na wolne pole” a Borek albo Kołtoń się zagapili – tak czy inaczej zagranie nieudane.
** Brak profesjonalnej rzetelności – spekulowano jednak, przede wszystkim, o powrocie bramkarza do poprzedniego klubu, czyli do West Bromwich Albion.

wtorek, 7 czerwca 2011

Świstak – zwierzę tenisowe

Eurosport. Roland Garros. Finał pań Na Li–Schiavone (2:0) i Nadal–Federer (3:1). Komentowali: Witold Domański i Karol Stopa.
Co do pań: od początku dominowała Chinka. Była lepsza technicznie, stała bliżej linii końcowej, więc grała szybciej. Włoszka, jak zwykle bardzo ambitna, choć się starała – nie nadążała, Komentatorzy mieli jej to za złe bo finał skończy się za szybko. Nie po to ludzie płacili za bilety, żeby mieli wyjść z kortu po godzinie stwierdził w ustnym oświadczeniu do polskich telewidzów, rzecznik paryskiej publiczności, Witold Domański. W drugim secie Na Li  dopadł lekki kryzys. Po pół godzinie gry bezbłędnej – zagrała w siatkę. Stopa był czujny – czyżby kłopoty z backhandem? – zapytał nikogo. Chinka była teraz mniej dokładna, więcej zagrań psuła. I dlatego choć gra się wyrównała, to jej poziom się obniżył. Natomiast komentatorzy stwierdzili, że się podniósł. Dlaczego? Skoro jedna grała na dotychczasowym, równym poziomie a druga gorzej, to skąd ta poprawa jakości meczu. Tego już nie powiedzieli. Ale do końca mówili sporo. O 50% za dużo. Tyle też było nadmiaru komentatorów. Choć, przyznam, oglądać nie przeszkadzali.
Co do finału panów. Najpierw króciutki wtręt osobisty. Grywałem niegdyś w tenisa stołowego. I miałem swojego pingpongowego kaprala. Gra z nim była męką. Przed każdym prawie uderzeniem wymachiwał rakietką w sposób tak nietypowy, że nigdy nie wiedziałem – on sam pewnie też – jaką rotację, podcięcie, kierunek będzie miała piłeczka, którą właśnie odbijał. Tych jego łamańców nie cierpiałem do tego stopnia, że już po paru minutach wyprowadzały mnie one całkowicie z równowagi, psułem na potęgę i prawie zawsze przegrywałem. To się nie zmieniło nigdy. Pilnowałem się tylko, żeby niechęć sportowa nie przeniosła się na nasze, bardzo poprawne, relacje koleżeńskie.
Obawiam się, że podobna przypadłość, z zachowaniem wszelkich proporcji naturalnie, jest udziałem Federera gdy gra z Nadalem. Hiszpana kręcioły i wywijasy, oburęczne wygibasy, forhendowe świstaki generują rotację piłki – co do intensywności i ilości obrotów – dotąd w tenisie niespotykaną. Tak spreparowana staje się ona żółtym nadlatującym pociskiem, trudnym do odgadnięcia zarówno co do wysokości, jak i kierunku odbicia, w dodatku celnym, więc rażącym nadzwyczaj skutecznie. Wydaje się, że tak grać może tylko ktoś dotknięty jakimś remaumatycznym zwyrodnieniem kończyn górnych. Przypuszczam, że Federer takiej anomalii może organicznie nienawidzić i nie akceptować do tego stopnia, że  ambicja, sportowa złość, chęć wygranej, nie są tu wystarczającą przeciwwagą – z naturą się nie wygra. Stąd ów paraliżujący stres, który objawia się sportową depresją, więc przygnębieniem i rezygnacją – w konsekwencji przegraną. Widać to było także w tegorocznym finale.
Obaj relacjonujący podobnych rozważań nie prowadzili; także w gazetowej opinii Wojciecha Fibaka takiego powodu się nie doczytałem. Ale przy swoim pozostanę – ostatecznie ignoranci tenisowi także mogą mieć swoje teorie.
Żeby było jasne. Rafa Nadal to zjawisko wyjątkowe. Tenisowa hybryda unikalna. Najwyższej inteligencji robot precyzyjnie wskazuje, gdzie należy  piłkę zagrać, ustawia idealne rakietę, a sprawny i niezwykle szybki człowiek, jak błyskawica wskazania te realizuje. Tylko podziwiać.
*
TVP Sport. Polska-Argentyna (2:1). Komentarz: Dariusz Szpakowski i Mirosław Trzeciak.
Na początku pan Mirek oznajmił, że w drużynie gości gra kilku światowej klasy piłkarzy. I wymienił ich nazwiska. W Europie szerzej nie jest znany jednak żaden. Trzeciak już w przeszłości dawał liczne dowody, że jest facetem nawiedzonym. Sadząc po wyrażonej na wstępie ocenie, tym razem jednak nie nawiedziło go nic – myśl jakakolwiek zwłaszcza. Ale zważywszy z kim komentował nie może to dziwić.

piątek, 3 czerwca 2011

Nastała pora tęsknoty dojmującej

Dobiegł końca ligowy sezon w Europie. Dla mnie to smutny okres bo bezmeczowy. Niestety, na wiele tygodni będę musiał się rozstać z moimi ulubionymi komentatorami Canal+Sport.
To, co odczuwam przede wszystkim, to narastające brzemię dorosłości. „Nieznośna codzienność bytu”  doskwierać  mi będzie teraz szczególnie dotkliwie. W sezonie co tydzień chronili mnie przed tym – skutecznie odmładzając – Rafał Wolski, Rafał Dębiński, Jacek Laskowski, Przemysław Rudzki. Słuchając ich prostych i mądrych uwag, ocen i opinii, kierowanych głównie do uczniów klas podstawowych, przypominały mi się beztroskie lata dzieciństwa, gdy uczyłem się takich pojęć jak bramka, boisko, piłka, murawa, gdy zacząłem odróżniać lewą nogę od prawej (co jest niezbędne, gdy którejś trzeba szukać*), że jak kontynuacja – to zawsze w dalszym ciągu, że jak wyskok – to do góry, a jak piłka spada – to w dół, że gdy  gracz piłkę cofa – to zawsze do tyłu, a także jak z dwu jednakowej wysokości słupków odróżnić dłuższy od krótszego. Przypominanie tych fundamentalnych prawd sprawiało, że przez cały weekend czułem się rześko, młodo, beztrosko. Stąd za panami Rafałami i ich kolegami tęsknica nieutulona.
Równie dokuczliwy będzie rozbrat z Rafałem Nahornym, Leszkiem Orłowski i Tomaszem Lipińskim. To malarze i dekoratorzy w jednym – potrafią ozdobić zachwycającymi aplikacjami każdą relację. Kryteria ich są proste, jak przepis na popularny bigos na winie.  Co im się na język nawinie, to na antenie rozwiną. Oczywiste więc, że barwną rozmaitością motywów zadziwiają. Żeby nie być gołosłownym…
Zacznijmy od Rafała Nahornego (liga angielska), autora krótkich form werbalnych, tzw. wątków. Co może zawierać wątek? Jeżeli napiszę że wszystko – podam tylko część prawdy. To medialne mamałygi i ratatuje, duperelny, szmatławy gazetowy bigos i kogel-mogel w jednym, ciekawostki zabawne i smakowite jak flaki z olejem, ogłupiające statystyki wszelakie, ńjusy dawno ogłoszone, przeżute, wyplute. Za czym więc tu tęsknić – zapyta ktoś. Odpowiadam: dzięki unikalnemu talentowi i niezwykłej pracowitości Nahorny całe to badziewie potrafi reanimować, rewitalizować, uzdatnić, reaktywować, do kompatybilności doprowadzić i – w obłej pigułce świeżutkich wątków – antenę nimi ozdobić. Gdy dodamy, że takich ożywionych pecynek Nahorny potrafi wywątkować ok. 150 na 1 mecz(!), staje się jasne dlaczego miłośnik „kopanej”, pozbawiony towarzystwa pana Rafała, czuje się jak telewizyjny sierota.
Albo Leszek Orłowski (liga hiszpańska). By zilustrować jakie rajcują go klimaty, przytoczę jedną jego opowiastkę. Gawędził kiedyś o piłkarzu, który jakiś gadżet czy logo swego klubu, zaniósł do kuzyna, właściciela sklepu z mięsem. Ten umieścił eksponat na wystawie i każdy kto kupował kiełbasę czy szynkę mógł sobie umieszczone tam owo klubowe cacuszko obejrzeć – reklamowy klubu majstersztyk. Do takich ciekawostek tęskni każdy telewidz.  Co wart kunszt Messiego czy Ronaldo nie ubarwiony takimi rewelacjami? Swoją drogą to historia, która pobudza wyobraźnię. W pobliżu bloku, gdzie mieszkam, jest nieduży sklepik z mięsem. Gdyby tak w którejś gablocie – obok salcesonu albo mortadeli – wstawić portrecik znanego komentatora. Ktoś kupuje  połeć baraniny i patrzy jednocześnie w oczy np. Orłowskiego, a w tle logo Canal+Sport. Ten widok zostałby mu w pamięci na długo. Efekt reklamowy gwarantowany! Podrzucam pomysł panu Jackowi Okieńczycowi, szefowi sportowemu stacji. Na sygnał, adres sklepu przekażę natychmiast i gratis!
Cecha szczególną  Tomasza Lipińskiego (liga włoska) jest umiejętność prawie całkowitego ignorowania faktu, że jest zatrudniony jako komentator konkretnego meczu. Lipiński to najpierw olewa, potem mu to gładko spływa, a następnie zwisa i powiewa, aż do wyschnięcia.  Plotkuje i ględzi o czymś zupełnie innym, na tematy, które sam sobie podrzuca. Nahorny i Orłowski w jednym. Tomaszowi partneruje najczęściej Grzegorz Milko, który podejściem do roboty różni się od  Lipińskiego tylko nazwiskiem. Pracę tych dwóch najlepiej obrazuje anegdota. – Czy Ty wiesz Mordechaj, że mojej żonie usta się nie zamykają, ona bez przerwy mówi.  – A o czym ona mówi, Icek? – Tego to ona nie mówi. Paradoksalnie jednak rozmówki i dialogi Milki z Lipińskim są i tak ciekawsze, niż te mecze, które są  dla tych pogaduszek pretekstem.
Teraz Marcin Rosłoń; pominąć go – niewybaczalne! To, przede wszystkim, specjalista od kontuzji, zwłaszcza mięśniowych. Mimo znacznego oddalenia od boiskowych wydarzeń, mistrz obdukcji wizualnej. Precyzuje natychmiast, który mięsień-hydra (czyli wielogłowy) uległ uszkodzeniu, sugeruje sugestywnie czy się urwał czy tylko naciągnął – spekuluje, która głowa szwankuje (mięśniowi, naturalnie). Także informatyk i mierniczy w jednym. Potrafi w mig zauważyć np., że zawodnik przed podaniem sprawdził układ sił na polu karnym przeciwnika. I dlatego, że użyję jego ulubionej frazy, skroił podanie na miarę sytuacji. Jeśli dodać do tego, że rzut karny to wapno, mecz wyjazdowy to delegacja, pojednawcze klepnięcie się graczy dłońmi to przybicie piątki – także rozstanie z Rosłoniem łatwe nie jest!
Tyle już napisałem, a słowa jeszcze nie było o Andrzeju Twarowskim  (liga angielska – najczęściej partner Nahornego). A jest niezwykły. Dla niego pokój komentatorski to kokpit. Od początku każdej relacji mianuje się kapitanem-dowódcą jednostki powietrznej. Mówi gdzie  nas, telewidzów, zabiera, każe zapinać pasy, brać głęboki oddech i ogłasza, że za chwilę będzie start. Taka podróż z nim to rejs-mecz wręcz szkoleniowy. W czasie lotu łaja, poucza, sztorcuje zawodników, trenerów, sędziów. Nawet do długo niemytego ucha dotrze rozdrażnienie, wzburzenie, histeria, czasem trywialne wręcz wkur….nie się Twarowskiego. Nie dziwmy się: dla takiego asa piłkarskich przestworzy nawet Premier League jego pilotażu godna być nie może, a to ponoć najlepsza liga świata. Dlatego współczujemy i wybaczamy, Kapitanie.
Wymienionym tu, a także ich pominiętym w tekście kolegom (brak czasu, a nie szacunku!) życzymy przyjemnych urlopów. Musicie odsapnąć. Waszym głowom, miesiącami uciskanym obręczą ze słuchawkami i mikrofonem, należy się zasłużony wypoczynek. Zrelaksujcie się, to czas, by mówić normalnie, tzn. wolniej, mniej i z rozmysłem. I nie nadużywajcie głosu. Ludzie będą teraz znacznie bliżej, tuż obok, będzie ich wokół dużo mniej – na pewno więc Was  usłyszą.
Nam telewidzom też zresztą przyda się chwila wytchnienia. Bo oglądać kilka razy w tygodniu 22 facetów uganiających się za jedną piłką to swego rodzaju masochizm – uzależnienie rodzący. Negatywne efekty tego nałogu może łagodzić jedynie stonowany, przemyślany, rozumny komentarz. Stąd nasza, wspominana tu kilkakrotnie tęsknota.

* Dla „niekumatych” wyjaśniam: gdy piłkarz odda niecelny strzał lewą nogą słyszymy często: szukał lewej nogi.
PS.  Fragment tytułu pochodzi z piosenki Jeremiego Przybory Addio pomidory.

Obserwatorzy

O mnie

Warszawa, Poland
Kibic sportowy