poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Nocne komentatorów analizy

W Canal+Sport mecz tzw. Ekstraklasy Wisła–Lech. Miał być hit – był kit. Komentatorski także. Grzegorzowi Mielcarskiemu, byłemu niezłemu piłkarzowi, robi się krzywdę każąc mu publicznie mówić. A monolog-bełkot, który wygłosił w 88–90 min meczu był tego bolesną ilustracją i zwieńczeniem. W dodatku spotkanie nie warte żadnego komentarza, komentowało trzech ludzi – pitolili bez przerwy. Taki mecz i takie ględzenie skutecznie odstraszają od oglądania polskiej piłkarskiej ligi. To dobrze, zdrowie najważniejsze.
W tejże stacji mecz ligi angielskiej, Manchester United–Tottenham. W trakcie gry piłkarz MU Patrice Evra ma widoczne dolegliwości. Komentator Rafał Nahorny to zauważa i po chwili stwierdza, że zawodnik musi w poniedziałek oddać do analizy krew i mocz. O kale taktownie nie wspomniał. Wyniki analizy ma pan Rafał podać w sobotę (1 maja) podczas relacji z kolejnego meczu Premier League. Francuz Evra jest piłkarzem czarnoskórym; znać np. kolor jego moczu – pasjonująco ciekawe. Rafał Nahorny to jest ten +(plus), który telewidzów co tydzień wpuszcza w Canal Sport.
Inny pracownik stacji, Cezary Olbrycht, tuż przed meczem Jagiellonia–Zagłębie Lubin rozmawiał z I-szym trenerem gości Markiem Bajorem (poprzednio był w Lubinie tylko asystentem Franciszka Smudy – teraz selekcjonera reprezentacji). Pan Bajor nie ma uprawnień do prowadzenia meczów Ekstraklasy. Po odejściu Smudy drużyna w trakcie rozgrywek znalazła się jednak bez I-szego trenera. Zarząd Zagłębia porozumiał się więc z PZPN i tymczasową zgodę Centrali na pracę Bajora uzyskał. Zgodne z literą prawa to nie jest i dziennikarz sprawę badać powinien, jak najbardziej. Ale nie kilka minut przed meczem, i nie w tej formie. Red. zapytał czy trenerowi nie jest wstyd, że inni musieli wkuwać godzinami i nocami, a pan Bajor przyszedł na gotowe. Czyli zamiast badać nieprawidłowość Olbrycht zajął się morale trenera. Byle spektakularnie, byle „pod publiczkę”. Właściwi adresaci (PZPN i zarząd Zagłębia) niepokojeni nie są. Natomiast człowiek w sprawie niekompetentny, jest stawiany do kąta i traktowany jak gówniarz. To typowe dla Cezarego Olbrychta. Osoby, z którymi rozmawia lub które opisuje, to przedmioty, akcesoria, traktowane instrumentalnie, służące mu do autoreklamy i eksponowania siebie. Widać, że Redaktor ma jakieś kłopoty egzystencjalne (narcyz narasta?). Czy nie warto o tym z kimś porozmawiać. Np. z Rafałem Nahornym. Może doradzi jakaś analizę, może jakieś badanie, np. encefalografem. Wydaje się, że to akurat przydałoby się obu panom.
*
W ostatni weekend piłkę nożną oglądałem tylko w przerwach relacji z w snookera – Eurosport. Tam dwa ptaszyska – Jewtuch* i Kruk – szybują na rzadkim komentatorskim pułapie. Rajskie to ptaki.
Większość „nielotów dodatnich” może tylko zazdrośnie popatrzeć. Gdyby tak jeszcze zechciała dokształcić się; warto tu chyba dokonać analizy, króciutkiej – w ciągu jednej choćby nocy

* Odmiana Kruka. Równie pożyteczny
.

sobota, 24 kwietnia 2010

My trenerzy!

Półfinał piłkarskiej Ligi Europejskiej Atletico–Liverpool komentowali Mateusz Borek i Andrzej Strejlau.
Na początku dowiedzieliśmy się, że piłkarze z Anglii podróżowali do Hiszpanii dobę, różnymi środkami lokomocji. Latać nie mogli bo się niebo zapyliło. Potem nastąpiło 25 minut bredzenia pana Mateusza. Bez sensu, ładu, składu. Zastanawiałem czym on się na ten mecz przemieszczał, że tak mu rozum wywiało. Ale potem było już normalnie. Jak przystało na taki talent! Potraktujmy więc ten krótki incydent jako wypadek przy pracy. Już o nim zapomniałem!
Od Andrzej Strejlau usłyszeliśmy znowu jego ulubioną frazę „My trenerzy”; tym razem zabrzmiała w kontekście Rafaela Beniteza, trenera Liverpoolu. Trzeba mieć sporo arogancji i bezczelności, żeby tak się porównywać. A dowód? Choćby z tego meczu. Andrzej Strejlau przez 90 minut dziwił się, że Wyspiarze grali ospale, bez koniecznej agresji. Nie wiedział dlaczego. A przecież kolega powiedział mu to na początku. „Anglicy” 24 godziny jechali na mecz i na boisku byli „śnięci”. Kilka parominutowych zrywów sytuacji zasadniczo nie zmieniało. Proste i jasne. Ale to wymagało myślenia „na żywo”. Nieosiągalne dla polskiego Beniteza. On – poza trywialne banały już „nabytej” pseudofachowości – wznieść się nie zdoła (ale fraza; „My blogerzy” to potrafimy!). I na zakończenie wątku: jeżeli sprawozdawca zamiast klarować, naświetlać czy wyjaśniać umie się tylko dziwić, to powinien znaleźć sobie inne zajęcie.
*
Że tylko narzekam i się czepiam? Nie zgadzam się! Najpierw sam Przemek Kruk (Eurosport, snooker MŚ. Higgins–Davis) a potem w parze z Rafałem Jewtuchem (Robertsson–Gould) dali koncert. Więc można. Tylko trzeba mieć klasę! Oni ją mają. Tak trzymać Panowie!

piątek, 23 kwietnia 2010

Rafał „Yyyyyyyyyyy” Górecki

Eurosport. Snooker . Komentują: Rafał Jewtuch, Rafał Górecki.
Czy to jest debiut – nie wiem. Ja go usłyszałem po raz pierwszy. Rafał Górecki. Niewątpliwie rodzynek, jedyny w swoim rodzaju, nabytek bezcenny. Otóż on jako pierwszy wprowadził do relacji sportowych zjawisko dotąd nieznane. Jak je nazwać? Proza śpiewana, melodeklamacja, czy może znany głównie z oper – recitativ*. Ale do „remu”.
W przekazie Góreckiego istotą, jądrem jest dominujący zaśpiew samogłoski yyyyyyyyyy. Nad słowem góruje (nomen omen) ta właśnie fraza wokalna, zjawiskowa, oryginalna – więc niepowtarzalna. Wydawałoby się, że to tylko skromne yyyyyyyyy. Jednak Górecki dysponuje niezwykłym instrumentem – mianowicie głosem. Jego precyzyjnie ustawiony, pozornie nieco zdarty tenor (niewątpliwie liryczny) pulsuje jakimś niepokojącym rozedrganiem, brzmi obfitym bogactwem odcieni i barw. Prostym, lecz wyrazistym yyyyyyyyyyyy potrafi wyśpiewać lęki i niepokoje, radość i podziw. Ale to dalece nie wszystko; niezwykła oktawa pana Rafała zawiera także ekspresyjny baryton: opisuje nim smutek i rozczarowanie, artykułuje niezadowolenie, przekazuje połajanki i oburzenie, zniecierpliwienie i gniew. Swoja drogą nieudacznicy, których zagrania musi Górecki komentować są często nad wyraz denerwujący. tylko współczuć.
Słów normalnych używa Górecki niewiele: ot, rzuci czasem jakieś posiłkować się (bilą), bilę wymuskiwać (jako uroczy synonim do trywialnych wyławiać, wybierać) itp. W sumie tyle, co nic. Ale to dobrze – taką wokalizę zakłócać banalnym tekstem mówionym byłoby rażącą bezmyślnością.
Rafał Górecki ma także rzadką u komentatorów cechę – potrafi się maksymalnie skoncentrować. Nie rozprasza go nic. Migający w tle obraz potrafi on bez trudu zignorować całkowicie i to na wiele minut. Najlepszym przykładem może być pojedynek niezdarnego mistrza świata Higginsa z nieporadnym posiwiałym, staruszkiem (53 lata) Stevem Davisem. Na tę okoliczność pan Górecki włączył tzw. olewator i opowiadał wtedy o innym snookerzyście Marku Allenie, z którym grywał w młodości na turniejach juniorskich. Wokalista ujawnił, że Allen wtedy przeklinał. Podobno powiedział kiedyś do sędziego po angielsku yyyyyyyyyyy, dżjunior bezczelny.
Z panem Rafałem komentował inny Rafał Jewtuch. Stary telewizyjny rutyniarz, choć nieco przygaszony wokalem kolegi, potrafił jednak zaistnieć. Obficie donosił o frejmach z lat minionych, meczach przeszłych i zapomnianych, pięćdziesiątkach i setkach wbitych (o wypitych taktownie nie wspominał). A do pokazywanego meczu odniósł się tylko raz, niepotrzebnie zresztą twierdząc, że bukmacherowie typują na zwycięzcę Higginsa. Nawiasem mówiąc bukmacherowie mogą sobie typować, a graczowie obstawiają i tak po swojemu. W sumie uważam jednak, że godnym partnerem Góreckiego nie był. Tamtemu jest potrzebny ktoś inny.
Dlatego mam propozycję, żeby Góreckiemu partnerował wykonawca, który potrafi relacjonować w podobnym stylu, ale z innym zaśpiewem. Np. umiejący poprowadzić nieco szerszą wokalizę Beeeeeeeeee! Już to słyszę: jeden – yyyyyyyyyyy, a drugi zaraz po nim meeeeeeeeeeee! To byłoby mini stadko, duet-kierdel godny najlepszych hal (sportowych naturalnie). Usłyszeć taki redyk – bezcenne!

* Po polsku recytatywrodzaj śpiewu, zbliżony… do recytacji tekstu, stosowany w operach, oratoriach itp. (Władysław Kopaliński, Słownik wyrazów obcych…, wyd. V).

czwartek, 22 kwietnia 2010

Partacze

21.04.2010. Polsat. LM. Bayern–Lyon (1:0). Komentowali: Bożydar Iwanow i Roman Kołtoń.
Czasem długo trzymane na uwięzi pieski po uwolnieniu biegają jak oszalałe. Każdy rozumie: „zastały się” i muszą to odreagować. Od ludzi wymaga się jednak zachowań bardziej racjonalnych. Red. Iwanow i Kołtoń wymaganiom tym wczoraj nie sprostali. Po wymuszonym Tragedią milczeniu odreagowali bezmyślnie: słowotokiem, banałem, ocenami i opiniami banalnymi (Iwanow), wieściami z mediów szmatławych (Kołtoń). Ludzie sprzątający nieczystości są pożyteczni i godni szacunku – ludzie babrający się w szambie są, po prostu, obrzydliwi. Że taka jest dziś rzeczywistość – zgoda. Ja z nią walczyć nie zamierzam, ale nazwać ją – owszem. To kloaka panie Kołtoń i Pan się w niej tapla!
Sprawozdawcy ujawnili, że na zawody w Monachium musieli przejechać samochodem ponad 1000 km, bo wulkaniczna erupcja uniemożliwiła loty. Niestety jechali zapewne przy otwartym oknie i powietrzne nieczystości zainfekowały im „silniki”. Może warto powrócić na piechotę – byłaby szansa na przewietrzenie. I pokutę za spartaczoną robotę.

czwartek, 15 kwietnia 2010

Czas na refleksję!

Z powodu żałoby narodowej transmisje piłkarskie w Canal+Sport emitowane są bez komentarza; dobiega tylko oryginalny dźwięk ze stadionów.
10.04.2010 pokazano hiszpański klasyk: Real–Barcelona (0:2). Na początku panorama imponującego Estadio Santiago Bernabéu, kadry zapełnionych trybun, zbliżenia twarzy widzów: kobiet, mężczyzn, dzieci. Komplet: 90.800 widzów. Słychać Luciano Pavarottiego, śpiewającego patetyczne i piękne Nessun dorma*. Potem Placido Domingo i hymn Realu Madryd jako wokalny podkład pod grafikę ze składami drużyn. Koloryt obiektu, maestria tenorów, poruszenie, pogwar tysięcy rozmów – rezonują – tworząc uroczystą, podniosłą atmosferę sportowego święta.
Wreszcie moment szokujący: minuta ciszy z przejmującym motywem muzycznym w tle. 90 tysięcy ludzi milczy, czcząc pamięć, tych którzy zginęli w Smoleńsku – to milczenie było dla Polaka przeraźliwym krzykiem rozpaczy!**
Oglądałem już około szesnastu Gran Derbi (2 rocznie), ale nigdy dotąd nie czułem tak wyraźnie, że jestem tam, poddaję się temu nastrojowi, uczestniczę, choć moja „loża" była tak przecież odległa. Ten wstęp do meczu był niezwykły, imponujący! „Po drodze” nikt nie upiększał, nie poprawiał oryginalnej oprawy widowiska. Sztuczną kaskadę słów zbędnych i głosów pozorowanej egzaltacji tym razem wyłączono. Chciałoby się na zawsze.
Na boisku Real trochę przeszkadzał, trochę „usiłował” (zwłaszcza Ronaldo), ale porażce nie zapobiegł. Wynik sprawiedliwy – wygrała lepsza Barcelona. Trudno narzekać – grali wirtuozi – ale sportowo bywały Gran Derbi bardziej atrakcyjne.
To jednak było inne: nikt mi nie zakłócał widowiska! Mogłem je oglądać i reagować samodzielnie, nikt nie sugerował emocji i hałaśliwie nie narzucał dramaturgii. Ta cisza z offu uszanowała i taktownie zaakceptowała moje prawo do odczuć i przeżyć indywidualnych. Ta cisza, po prostu, była inteligentna.
A jednak czegoś w tej relacji brakowało. Brakowało dyskretnej, stonowanej, przyjacielskiej pomocy kompetentnego sprawozdawcy, oglądającego razem ze mną – i jego podpowiedzi: kto uczestniczy w przeprowadzanej akcji. Dopiero wtedy ten telewizyjny spektakl byłby kompletny.
Mecz odbył się w dniu niewyobrażalnej tragedii. Upiornym zrządzeniem losu odebrała ona głos tym, którzy nie zawsze wiedzą, jak go używać. Pora się na tym zastanowić!

* Aria Kalafa z opery Giacomo Pucciniego Turandot.
** Pamięć poległych uczczono dzięki inicjatywie bramkarz Realu Jerzego Dudka

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

Klęska politycznej wojny o wszystko
Minęło ponad 48 godzin od tego koszmaru. Oto kilka moich refleksji.
1) 50 km przed końcem tragicznego rejsu załoga Tu-154 została poinformowana, że z powodu mgły nad lotniskiem w Smoleńsku, zalecane jest lądowisko zapasowe. Dlaczego sugestia kontrolera lotów została przez kapitana samolotu zignorowana? Jak powstawała decyzja o lądowaniu w Smoleńsku?
2) O niebezpieczeństwie latania 30-letnim Tupolewem powiedziano w Polsce wiele. Dlatego opinia austriackiego eksperta ds. lotnistwa wojskowego Georga Madera, który po katastrofie nazwał Tu-154 „samolotem z epoki kamienia łupanego…” oraz że na małych wysokościach manewruje się nim „jak kamieniem”, nikogo u nas nie zaskakuje. Można zatem wiarygodnie przypuszczać, że nowoczesny samolot mógłby wylądować pomyślnie. Co do konieczności zakupu nowych samolotów politycy, niestety, porozumieć się nie byli w stanie. Natomiast wojenkę o miejsce w latającej trumnie Tu-154 toczono niedawno zajadle i publicznie!
3) Nie zrozumiem nigdy dlaczego samolot – przestarzały, niebezpieczny, z prezydentem na pokładzie w dodatku – musiał korzystać z lotniska, które nie ma nowoczesnych urządzeń nawigacyjnych! Że najbliżej? To żaden argument – tutaj musi decydować kryterium bezpieczeństwa! Przecież można było lądować np. w Mińsku – dzień wcześniej. I kilkoma luksusowymi autokarami dojechać do Smoleńska. Dlaczego tak nie uczyniono? Co za niewiarygodne zaniebdanie!
4) Kontynuacja polskiego obyczaju politycznego, wedle którego opozycja totalnie nie zgadza się z rządzącymi, często zresztą z ich winy także – zbankrutowała. Należy wytyczyć obszary, które byłyby dobrem wspólnym! Niech „syndrom samolotu” – i tego niezakupionego i tego, który spadł – stanie się zarówno symbolem jak i ostrzeżeniem. Bo choć ta katastrofa zszokowała całą Polska, to jednak klasa polityczny zapłaciła najwyższą cenę za swe zaniechania i pychę. Miejmy nadzieję, że politycy polscy zapamiętają to na zawsze!.
*
Nie zapamiętali. Już po zamieszczeniu tego tekstu usłyszałem wypowiedź posła Andrzeja Dery, że Platforma powinna poczekać z nominacjami do czasu pogrzebów ofiar tragedii. Był to komentarz po powołaniu szefa Biura Bezpieczeństwa Państwa (BBP).
Jedni organizują uroczystości i pogrzeby ofiar, inni – jak np. po. prezydenta Bronisław Komorowski – zajmują się bieżącym zarządzaniem państwem. To jedno. Po drugie szacunek dla pamięci zmarłych i zwykła przyzwoitość nakazują zaniechanie nowej wojenki – ofiary poprzedniej nie zostały jeszcze nawet zidentyfikowane.

piątek, 9 kwietnia 2010

Nienawiść szacunku pełna!

Angielskie miasta Manchester i Liverpool dzieli od siebie 35,7 mil, w linii prostej 50 km, czas podróży 51 min. W obu dzień po dniu odbyły się mecze transmitowane przez stacje Polsatu.
7.04.2010. mecz LM Manchester–Bayern komentowali Bożydar Iwanow i Roman Kołtoń. 8.04.2010 (dzień później) relacja z Ligi Europejskiej Liverpool–Benfica. Wydawało się więc logiczne, że obaj powinni w 24 godz. później relacjonować także drugi mecz. Ale oni wrócili do Warszawy.
A do Liverpoolu przyleciał (z Warszawy, albo z Barcelony – można się pogubić) Marcin Feddek i komentował z Romanem Szczepaniakiem, który był na miejscu.
I jak tu stać się abonentem Polsatu Cyfrowego (do czego zachęcają nas ostatnio jej reklamy) skoro gołym okiem widać, że stacja lekkomyślnie szasta pieniędzmi. Nie są to co prawda kwoty znaczące, ale już bezmyślność pokaźna, bo jakiekolwiek sensu dopatrzeć się niesposób, wizerunkowo więc obraz stacji wręcz fatalny.
Nad Marcinem Feddkiem i poziomem jego komentarza znęcać się nie zamierzam. Pouczę tylko, że w Benfice grał Garsija (a nie Garsja).
Współkomentujący Roman Szczepaniak to Polak, fan Liverpoolu, tam mieszkający. Przybliżmy trochę jego sylwetkę. Na uwagę red. Marcina, że kibice Liverpoolu i Manchesteru się nienawidzą, odparł:
Może się nienawidzimy, ale się szanujemy. Szorstki to musi być szacunek. Wyobrazić sobie można takie np. tekścik pana Romana do kibica MU: Bądź uprzejmy zauważyć, palancie, że cię szanuję, bo dawno byś w ryj dostał.
I odpowiedź tak uszanowanego:
Szacunek do ciebie nakazuje mi uprzejmie cię prosić: spier… kretynie, pókiś cały!
Obcowanie z ludźmi o takiej mentalności proponuje nam ogólnopolska telewizja. Za tę relację do nikogo z Polsatu nienawiści nie żywię, ale tak potraktowany z wyrażaniem szacunku powstrzymam się także.

czwartek, 8 kwietnia 2010

Czy Andrzej Strejlau już leci do Liverpoolu?

W Mistrzostwa Chin w snookera po zagraniu jednego z zawodników komentatorowi wyrwało się: Wariat. Nastąpiła natychmiast korekta: Wariackie zagranie, naturalnie. Podejrzani: Rafał Jewtuch i Przemek Kruk. Śledztwa nie będzie. Niby drobiazg, ale wskazujący, że jednak w piórka czy inną sierść z czasem się obrasta: rutynka, pewność siebie itd., to takie ludzkie. Gdyby jeszcze ten epitecik poleciał w stronę Ronniego O`Sullivana można by to od biedy zrozumieć. Bo ten z kolei (choć nie koleją) poleciał sobie z Anglii do Chin, po czym lekceważąc ostentacyjnie swojego przeciwnika (młodego Chińczyka) odpadł w I rundzie. Tak to bęcwalstwo może towarzyszyć geniuszowi! Psychiatrii pacjentów nie zabraknie nigdy.
Na szczęście finał China Open wynagrodził wszystko. Ding Junhui i Mark Williams (wygrał) pokazali klasę światową. A że dodatkowo zwyciężył mój ulubieniec (m.in. bo mańkut!) miałem satysfakcję szczególną. Choć Dinga też lubię. Komentatorzy tym razem bez wpadek; okazali się godni wysokiego poziomu rozgrywki końcowej. Miłośnicy snookera mają sporo szczęścia, że to właśnie Ci ludzie, w Eurosporcie zresztą, relacjonują zmagania perfekcjonistów w tej eleganckiej, dostojnej grze.
*
W Polsacie (Extra i otwartym) piłka nożna – studio Ligi Mistrzów. Prowadził Mateusz Borek z udziałem byłych reprezentantów: Piotra Reissa, Wojciecha Kowalczyka i Tomasza Hajty. Miło, fachowo przyjemnie. Było czego słuchać, było co oglądać. W ramach programu hit Manchester United – Bayern Monachium komentowali Bożydar Iwanow i Roman Kołtoń. Obaj na swoim dobrym poziomie. Pan Roman tym razem skoncentrowany, rzeczowy. Dziwił się rzadko. Dlatego usłyszeliśmy od niego szereg fachowych uwag dotyczących zarówno taktyki (czytania gry) jak i krótkich charakterystyk zawodników. I o to chodzi.
Pokazano także skrót meczu Barcelona – Arsenal. Tu zadziwiał relacjonujący Strasznie się wydzierał, jak Messi strzelał bramki. Jakby pierwszy raz coś takiego zobaczył! Dziwak jakiś. Ale od czego pilot. Pacjenta (potencjalnego) przyciszyło się i już był nieszkodliwy.
Dziś w TV4 mecz Ligi Europejskiej Liverpool–Benfica. Ciekawe czy z panem Iwanowem komentować go będzie Andrzej Strejlau. Na wszelki wypadek już przeglądam domowe, satyryczne tomiki.

sobota, 3 kwietnia 2010

Latający cyrk komentatorów

31.03.2010. na mecz Arsenal–Barcelona. Z Mateuszem Borkiem, komentatorem Polsat Sport leci do Londynu jego kolega Roman Kołtoń. Po meczu pan Roman wraca do Warszawy. W tym samym czasie leci z Warszawy do Walencji Andrzej Strejlau, a z Londynu do Hiszpanii Mateusz Borek. Już wyjaśniam. 1.04.2010 (dzień później) odbył się mecz Ligi Europejskiej Valencia–Atletico Madrid, który pokazywała stacja TV4 (rodzona siostra Polsatu). Z Mateuszem Borkiem komentował tym razem Andrzej Strejlau. Czyli właściciel Polsatu Zygmunt Solorz zapłacił za następujących 5 rejsów:
1. Warszawa–Londyn (2 osoby – Borek i Kołtoń), 2. Londyn–Warszawa (1 osoba – Kołtoń), 3. Londyn–Walencja (1 osoba – Borek), 4. Warszawa–Walencja (1 osoba – Strejlau) i 5. Walencja–Warszawa (2 osoby – Borek, Strejlau).
A powinien zapłacić tylko za 3:
1. Warszawa–Londyn (1 osoba – Borek), 2. Londyn–Walencja (1 osoba – Borek) i 3. Walencja–Warszawa (1 osoba – Borek).
Ergo: Solorz został „wydojony” na dwa rejsy i kilka osób. Naturalnie obecność Strejlaua i Kołtonia nie miała żadnych względów merytorycznych. Nie wnieśli oni prawie nic do relacji. Roman Kołtoń przez pół meczu dziwił się dlaczego najlepsza na świecie Barcelona zdominowała okaleczony kontuzjami najlepszych piłkarzy Arsenal, Andrzej Strejlau zaś poza banałami i pustosłowiem zademonstrował jedynie wdzięczność (o tym w zakończeniu).

Że to mnie nie powinno obchodzić, bo stacja jest komercyjna i może robić, co chce? Nie bardzo, gdyż ja i wielu innych płacimy abonament i nie życzymy sobie by te wpłaty były marnotrawione na wycieczki skumplowanych kolesiów. Ciekawe, czy zdaje sobie sprawę z tych praktyk właściciel Polsatu. To co prawda człowiek majętny, jednak w roli dojnej krowy nikt nie powinien czuć się komfortowo. Rodzi się także pytanie: dlatego na takie spektakularne wyrzucanie pięniędzy w błoto godzi się dyrektor sportu w Polsacie Marian Kmita?
Teraz o wdzięczności Andrzeja Strejlaua. Fundatorowi swojej wycieczki do słonecznej HiszpaniiMateuszowi Borkowi – czapkował przez 90 min + doliczony czas gry. Całkowicie podzielam Twój pogląd Mateuszu, nie wiem czy się zgodzisz ze mną Mateuszu, jak słusznie podkreśliłeś Mateuszu itd. I itp. Już widzę tę minę tak dowartościowanego pana Mateusza. Tak mi mów, tego mi trzeba!

Niedobrze się robiło od tego ostentacyjnego, publicznego włazidupstwa. Panowie, odrobinę przyzwoitości, to telewizja, ludzie Was widzą i słyszą, i nie są durniami! Nie oni!

A panu Andrzejowi Strejlau dedykuję wierszyk znakomitego poety-satyryka, nieżyjącego już Mariana Załuckiego (z tomu Kpiny i kpinki, Wydawnictwo Literackie, 1985).


Portret lizusa
Choć ma dla innych wzrok żandarma –
Dla szefa uśmiech, wdzięk i czar ma,
Układność gestów, galanterię
I uniżonych ruchów serię:
Przymilność, podskok, pokłon, ukłon –
Wprost by w posadzkę czołem tłukł on!
Z szacunkiem zgina giętki tułów –
Tak, byś szacunek z dala czuł ów!
Wzrokiem wprost liże, tuli, pieści,
A w każdym geście cześć się mieści
I obietnica słodkiej treści,
Że dla zwierzchników i ich ciał
Być ukojeniem on sam by chciał!
Plastrem, pigułką reformacką
Lub… czopkiem z mydła! Aby chwacko –
Gdy w oczach szefa ból wyczyta –
Mógł (jako czopek) wejść w jelita –
Wskoczyć! Samemu, osobiście!
Ukoić, ulżyć. I przeczyścić!
I mając swój na względzie los tam –
Wprowadzić szefa – ach! – w błogostan!

Potem z uśmiechem oraz z szansą
Jakiejś nagrody czy awansu –
Wyskoczyć lekko, stanąć przed nim,
I stylem prostym, bezpośrednim,
Skromniutko, kornie, bez retuszu*

Rzec mu: – To JA, MÓJ Mateuszu!

* Dwa ostatnie wersy zmieniłem. W oryginale jest:
Skromniutko, kornie i bez krzyku,
Rzec mu: – To JA, ob. Naczelniku!

piątek, 2 kwietnia 2010

Zawieszenie jako motor napędowy!

1.04.2010. TV4. Liga Europejska. Valencia–Atletico Madrid (2:2). Komentowali: Mateusz Borek i Andrzej Strejlau.
Tym razem pan Mateusz w swej normalnej formie. Wyluzowany, opanowany, dostatecznie skoncentrowany – oglądał mecz razem z telewidzami. Stać go na więcej, ale źle nie było.
Jednak w I poł. dopuścił się zaniechania. Otóż komentując niebramkowy, niestety, ale porywający drybling Argentyńczyka Sergio Agüero (Atletico) ocenił, że takie zagrania to domena graczy niewysokich. Ale bycie niedużym nie wystarcza – dodał redaktor. Decydująca jest tu bowiem jeszcze proporcja między długością kończyn tylnych a wysokością korpusu łącznie z głową. Jeśli ów balans jest właściwy wtedy zawodnik dysponuje koordynacją, umożliwiającą owe fascynujące slalomy między rywalami. Posiada właściwe, jak to określił p. Mateusz, zawieszenie. Takim właśnie „suspensorium” dysponują m.in. Messi i Agüero. Ono ich „napędza”. Ale żadnych liczb, determinujące ów idealny balans nogi–tułów-czerep, p. Mateusz już nie podał. A szkoda, bo mogłoby to uprościć selekcję i nabór do dyscypliny juniorów, a nawet dzieci. Na pewno zaś upraszczało pracę ludziom poszukujących piłkarzy dla klubów. Mogłaby powstać np. specjalność skaut-mierniczy. Spekulować można, że zwietrzywszy popyt, liczne firmy konstruowałyby przyrządy, niejednokrotnie elektroniczne nawet, wyposażone np. w teleobiektywy czy aparaty fotograficzne rejestrujące, namierzanych skautingiem, z dali jeszcze dalszej, niż odległa. W perspektywie pojawia się możliwość współpracy skautów z paparazzi, czy geologami, albo drogowcami. By tak się stało red. Borek powinien jednak ujawnić szczegółowo jak długa ma być noga w relacji z tułowiem, jaka ewentualnie pożądana byłaby średnica głowy. A co z kończynami górnymi? Bez nich przecież trudno sobie wyobrazić mikry nawet korpus. Pytania i wątpliwości się mnożą. Apelujemy, proszę usunąć zaniechanie panie Mateuszu! Mógłby to Pan uczynić np. w najbliższym programie Futbol Café?

czwartek, 1 kwietnia 2010

Bożydara Iwanowa kłopoty z sednem


31.03.2010. Polsat i Polsat Sport Extra: Studio Ligi Mistrzów z udziałem Bożydara Iwanowa (prowadzący), Czesława Michniewicza (trener; z Zagłębiem Lubin zdobył mistrzostwo Polski, obecnie bezrobotny) i Wojciecha Kowalczyka (wszyscy znają) oraz relacja z LM Arsenal–Barcelona (2:2). Komentowali: Mateusz Borek i Roman Kołtoń.
W Arsenalu nie w pełni zdrowia i formy byli: William Gallas (1-szy mecz po długotrwałej kontuzji, zszedł z boiska w I poł.), Cesk Fabregas (grał z niewyleczonym urazem), Theo Walcott (grał tylko w II poł.), Andriej Arszawin zagrał tylko kilkanaście minut – kontuzja. Natomiast Robin Van Persie i Tomáš Rosický nie grali w ogóle. To istotne osłabienia. Ale o tym w studio wyraźnie nie powiedziano. Prowadzący Bożydar Iwanow nie dopilnował. Szkoda bo to ważny „szczegół”.
Komentatorzy tym razem, niestety, sensownego pomysłu na relację nie mieli. W dodatku od początku nabawili się długotrwałego pobudzenia. Efekt: dekoncentracja, rozkojarzenie – a wtedy fachowość szlag trafia!
Mateusz Borek usiłował być komentatorem, trenerem, historykiem, statystykiem, analitykiem a nawet znawcą geometrii – te kąty, te wektory w opisie gry Barcelony. Dodać można, że występowały tam także cięciwy, romby i trapezy – te pan Mateusz zaniedbał. Ale już esy-floresy animował barwnie, popisując się erudycją sportową, mnożąc (znowu) piętrowe synonimy, dialogując z kolegą – omawiali np. nie cierpiący zwłoki, „palący” problem bramkarzy w kadrze Hiszpanii, opowiadali życiorysy piłkarzy, „wydzierali się” w sytuacjach podbramkowych, a bramkowych zwłaszcza. Reasumując (z lekką emfazą): ta relacja to dla red. Borka crush and goal – samobójcze.
Natomiast Romana Kołtonia było mi, po prostu, żal. Zmagał się bezskutecznie z poważnym problemem: nie mógł zrozumieć dlaczego najlepsza drużyna świata, stosując pressing na całym boisku, tak bardzo zdominowała Arsenal. Przykro było słuchać jak był bezradny i zagubiony. Mam dla Pana propozycję. Następnym razem zamiast niemądrej ekscytacji proszę spróbować skoncentrować się, obserwować uważnie boisko i, na chłodno, myśleć – wtedy jest szansa, że Pan zrozumie więcej. Jednym słowem wymagać od siebie tego, czego brak wytykał Pan wielokrotnie piłkarzom: obrać właściwą taktykę i konsekwentnie ją w pracy realizować!
Obaj komentatorzy chwalili (arcysłusznie) bramkarza Arsenalu, Almunię, ale nie dodali jednocześnie, że Messi i spółka w I poł. potwornie pudłowali (w studio mówił o tym wyraźnie tylko Wojciech Kowalczyk). „Popisał się” także trener Michniewicz. On z kolei nie dostrzegł błędu bramkarza przy 1-szej straconej prez Arsenal bramce. Jeśli tak „trafnie” ocenia się boiskową rzeczywistość bezrobocie pana Czesława nie dziwi.
Dlaczego więc Arsenal, mimo kadrowego osłabienia nie przegrał. Po pierwsze bo miał Almunię. Po drugie, nieskuteczność graczy hiszpańskich w I poł., po trzecie, znaczna utrata sił po godzinie gry (efekt całoboiskowego pressingu w I poł.), wreszcie, po czwarte, od kilkunastu dni obniżka formy Messiego, – w czasie meczu zmieniony. Jest to moja subiektywna ocena, być może kontrowersyjna, do dyskucji.
Ale jest jasna, klarowna, przejrzysta, panie red. Iwanow. W prowadzonym przez siebie studio takiego posumowania Pan zaniechał. Błąd merytoryczny.
Więc warto przypomnieć: prowadzący program powinien czuwać nad jego zwartością, eksponować wnioski i oceny trafne, wreszcie formułować konkluzje końcowe oraz polemizować z fałszywymi. Dlaczego np. uszła płazem trenerowi Michniewiczowi jego wypaczona opinia o interwencji Almunii (tym bardziej, że Pan uznał błąd bramkarza).
Bożydar Iwanow specjalizuje się za to w pytaniach, na które sam sobie odpowiada! Wyraźny objaw narcyzmu. Niech Pan go powściągnie. Bo upajając się własnymi frazami gubi się sedno. Ostatnie Studio Ligi Mistrzów było tego dowodem.

Obserwatorzy

O mnie

Warszawa, Poland
Kibic sportowy