poniedziałek, 31 stycznia 2011

Chłam w Canal+Sport wciąż rozkwita


Canal+ Sport. Serie A. Lazio–Fiorentini 2:0 i Inter–Palermo 3:2 – komentowali: Grzegorz Milko i Tomasz Lipiński.
La liga: Osasuna–Real 1:0 – komentowali: Piotr Laboga i Leszek Orłowski.

Milko tandety znów się rozlało,
Banał i brednia wzbudzają żałość.
Waszą profesją jest lipa wzniosła.
Na Boga – zmieńcie ten upór osła
Bo z orłów ni pierza Wam nie zostało.

czwartek, 27 stycznia 2011

Profesja, honor, obrzęk

Robert Radwański to nie tylko ojciec tenisistki Agnieszki, ale także jej trener, nieustannie swój zawodowy warsztat rozwijający. Niedawno zdecydował, że w trwającym właśnie wielkoszlemowym Australian Open jego córka wystartuje nie tylko w singlu, ale także w grze podwójnej. Jakże mądra i wizjonerska to była decyzja.
Jak wiadomo pani Agnieszka w październiku zeszłego roku przeszła operację nogi. Zabieg, a potem rehabilitacja spowodowały długą przerwę w startach – turniej o którym mowa był pierwszym po zabiegu. Stało się więc jasne, że brak jej będzie ogrania, przetarcia, czucia kortu, piłki etc. Remedium na takie sportowe dolegliwości jest proste – jak najwięcej grać! Stąd decyzja o dodatkowym starcie w deblu.
Jakiś gamoń-ignorant mógłby naturalnie mieć dylemat, czy aby poddana niedawnemu zabiegowi stopa wytrzyma dodatkowe obciążenia. Takie głupawe obiekcje rozwiało samo życie. Radwańska wygrała cztery spotkania i odpadła dopiero w ćwierćfinale. Wniosek: deblowe przetarcie zaprocentowało, a stopa wytrzymała. No, prawie. Pojawiła się bowiem na niej opuchlizna, z którą pani Agnieszka kilka spotkań rozegrać jednak musiała. Było trochę kłopotu, bo noga się w but nie mieściła. Ale w końcu co to za niedogodność – nieduże wycięcie, by obrzęk znalazł ujście, jakiś tam śladowy ból – nie ma o czym mówić.
Tym bardziej, że przewidywalność trenera przyniosła dodatkową korzyść. Stopa przecież nie stęchnie na ładne oczy, ani za darmochę. Dlatego pieniądze, które córka zarobiła za wygranie gier deblowych, mogą być przeznaczone na leczenie opuchlizny. Zatem znana powszechnie krakowska roztropność w zarządzaniu finansami i tu w pełni się potwierdziła.
Warto jeszcze dodać, że Tatuś duży nacisk kładzie także na moralną stronę swojej profesji. Zwykle tenisiści mają jakiegoś sponsora – jego córka dotąd nie ma. Były naturalnie firmy, które oferowały swoje usługi… ale, niestety, przez pośrednika. Prawy i sprawiedliwy ojciec Robert mówi jednak... nie! Bo co z tego, że można zarobić choćby i milion, skoro pośrednikowi trzeba będzie odpalić dolę… I taki darmozjad zarobi np. 100.000 tys. za nic. To rażąca granda i niesprawiedliwość. Dla purytanina Radwańskiego nie do przyjęcia.
Życząc dalszych sukcesów szlachetnemu trenerowi, należy wyrazić nadzieję, że wkrótce córka z obrzękiem skutecznie się upora. Bez komplikacji.



niedziela, 23 stycznia 2011

Gdy skoczek rusza po rozbiegu zamilcz, durniu…

... i milcz do chwili jego wylądowania

Kiedyś Bill Clinton powiesił w swojej sypialni na ścianie maksymę: Po pierwsze gospodarka, durniu. To był pierwszy tekst, który co dzień odczytywał przy wstawaniu z łóżka.
Zalecałbym Markowi Rudzińskiemu (Eurosport), Włodzimierzowi Szaranowiczowi i Sebastianowi Szczęsnemu (TVP) postąpić podobnie, jak prezydent USA. Wzorzec definicji – powyżej. Do wykorzystania gratis.

Yayeczka puré
Eurosport. Narciarstwo alpejskie – zjazd. Gdy startował Francuz Poisson Witold Domański przedstawił go jako Płazą. I trochę narozrabiał. Poisson to po francusku ryba i wymawia się płasą. Natomiast płazą to trucizna i pisze się ją – poison (między samogłoskami s wymawia się dźwięcznie). Czyli z pana Ryby zrobił się pan Trucizna.
Niewątpliwie Witold Domański, choć podtruł leciutko relacje polsko-francuskie, to znacząco im raczej nie zaszkodził. Francuska Federacja Narciarska też zapewne protestu do Stacji nie skieruje. A wtedy pobłażliwi dla red. Domańskiego będą również jego przełożeni z paryskiej centrali. Czego szczerze należy Panu życzyć.
Reasumując: niech ten mało znaczący incydent ujdzie Panu płazę.

sobota, 22 stycznia 2011

Tym razem przyjemniaczek bredzi z Zakopanego

Nacisnąłem na pilocie stosowną cyferkę i usiadłem, by oglądać skoki z Zakopanego na kanale TVP HD. Spodziewałem się, że podobnie jak kwalifikacje, także pierwszy konkurs kaleczył będzie Sebastian Szczęsny. Ale rzeczywistość okazała się jeszcze gorsza. Odezwał się Włodzimierz Szaranowicz!* No, tak musiał się podstawić, przecież Małysz może wygrać – pomyślałem! Ale ja masochistą nie jestem. Tego przyjemniaczka mam po dziurki w nosie!
Z lekką obawą (Marek Rudzińsk!), przerzuciłem się więc na Eurosport – tam zastałem szczęśliwie red. Bogdana Chruścickiego. Ma on swoje wady, ale lubię go za jego fajną naturalność. Dlatego alternatywy nie miałem.
Sympatyczną specjalnością B.Ch. jest antycypacja. On, mianowicie, próbuje „na gorąco”, nieoficjalnie przewidzieć długość skoku, zanim organizator wyświetli to oficjalnie. Dlaczego to robi? Bo lubi, i niech tak zostanie. I, przyznać trzeba, przynosi to pewną znaczącą korzyść – wiemy wówczas już prawie na pewno, ile zawodnik nie skoczył!
Jednak przy skoku Kranjeca pan Bogdan przegiął. Zapowiadając Słowaka powiedział, że równie dobrze może on skoczyć 130 m jak i 68 m. Gdy zawodnik wylądował padła panabogdanowa „antycypka”: jednak bliżej 68 m. Wyświetliło się 110,5 m. Dlaczego dystans 42,5 m jest bliższy 110,5 m, a 19,5 m jest od nich odleglejszy tego red. Chruściki nie wyjaśnił. Może uczyni to dziś podczas drugiego konkursu.
*
Właśnie zakończyła się w Eurosporcie relacja ze zjazdu mężczyzn w Kitzbühel. Lekko marudziłem, bo wydawało mi się, że red. Domański tym razem trochę za wiele wciskał w relację zbędnych oboczności, ale po chwili narzekać przestałem. Z utyskiwań wyleczyła mnie miła pani z TVP Sport – zmieniłem bowiem kanał by posłuchać tamtej relacji. Komentatorka nie zająknęła się słowem na temat zjeżdżającego zawodnika. Opowiadała jakieś okołonarciarskie bajdy. Domański wróć krzyknąłem więc bezgłośnie i pilotem reaktywowałem Eurosport. Stacja ta po raz drugi tego dnia okazała się lepszym wyborem. I chwała jej za to i panom Chruścickiemu i Domańskiemu również.

* Dotrzymując danej kilka miesięcy termu obietnicy przypominam telewizyjny debilizm wszechczasów. Było to pytanie, które w TVP (r. 2003) w studyjnym wywiadzie Włodzimierz Szaranowicz zadał Przemysławowi Salecie:
– Chciałbyś powąchać jeszcze smak potu w ringu?

czwartek, 20 stycznia 2011

Tragedia prawdy katyńskiej

Zarówno rażąco niekompletny raport MAK, jak i ujawnione przez tę instytucję stenogramy z wieży kontrolnej (sterowanej z Moskwy), pozwalają na stwierdzenie, że kluczowa prawda smoleńska została odkryta*. Mianowicie:
  1. wiadomo już, prawie ze 100% pewnością, co działo się w samolocie Tu154M od momentu, gdy znalazł się nad Rosją do chwili katastrofy
  2. wiadomo już, co działo się w tym czasie w smoleńskiej wieży kontrolnej
  3. wiadomo wreszcie jak współdziałali i współpracowali kontrolerzy z załogą samolotu
Końcowy raport komisji min. Millera, uzupełniając i precyzując różne fakty i okoliczności, prawdę smoleńską z pewnością wzmocni. Zadbajmy więc, by wyraziście zaistniała w przestrzeni publicznej! Ona już nie jest anonimowa. Ona została odkryta. Jej już nie trzeba szukać!
Natomiast trzeba ją chronić. Bo nie dość, że bywa fałszywie nazywana nieznaną, to jeszcze obijana i kaleczona, będąc wciąż przedmiotem używanym do demagogicznych i cynicznych politycznych rozgrywek.
Teraz przychodzi czas na ustalanie dalszych okoliczności i faktów związanych z tą katastrofą. Ale kluczowa prawda już została zdefiniowana.

* Jarosław Kaczyński całkowitą odpowiedzialnością za katastrofę obarczył Rosjan. Jest to, łagodnie mówiąc, stwierdzenie niemądre. Ale oskarżenie i wyrok jednocześnie mógł wydać z jednego tylko powodu: bo poznał smoleńską prawdę. Udowodnił samemu sobie przy okazji, że wszelkie jego zarzuty pod adresem rządu, iż sprzedanie śledztwa Rosji uniemożliwi odkrycie prawdy, było haniebnym pomówieniem. I to jeszcze, że działania polskich władz i służb okazały się niezwykle skuteczne i zadziwiająco szybkie.

środa, 19 stycznia 2011

Jak Domański trafił Murawskim w płot

Eurosport2. Bundesliga. Bayer Leverkusen–Borussia Dortmund 1:3. Komentowali: Tomasz Lach i Maciej Murawski.
Defensywny pomocnik (DP) to nie jest arbiter elegancji. Ma głównie powstrzymywać wroga. W jego fachu liczy się wyłącznie efekt. DP zatem w nogi (cudze) kopie, nogi (swoje) podstawia, przepycha aby szturchnąć i szturcha żeby przepchnąć, w tłoku genitalia (cudze) szarpnięciem popieści, rękościsku (swojego) dostaje, gdy trykot (cudzy) obłapi, w wyskoku łokciem wizytę u dentysty wymusi, strzeli czółkiem i z łuku brwiowego agresora krwi upuści, w pół przytrzymie i nie puści. Wszystkie chwyty w użyciu. Jednym słowem DP to boiskowy agresor i niszczący widowisko szkodnik. Ale dla swoich nieoceniony, rzec można: szkodnik pozytywny.
Maciej Murawski grał (choć nie tylko*) jako DP właśnie. Boiskowym zabijaką nie był, choć, naturalnie, zasady – piłka może przejść, zawodnik nigdy – przestrzegać musiał. Był zawodnikiem inteligentnym, w Legii kilka sezonów zaliczył. Warto dodać, że jako piłkarz miał jedną bardzo charakterystyczną cechę, mianowicie armatni wprost strzał i to z obu nóg. Dlaczego armatni? Bo jak odpalił z którejś swojej haubicy, to efektem była salwa… śmiechu na widowni. Uciechę sprawiała zarówno siła jak celność jego kolubryn. Jeden z nielicznych, którzy trafiali w narożne chorągiewki.
Szef Eurosportu Witold Domański wpadł na pomysł, aby zatrudnić MM jako komentatora. I był to pomysł równie fortunny jak przeszłe snajperskie poczynania nominata. Gdy Murawski dla nas kopał popatrzeć się dało, jak zaczął dla nas komentować słuchać trudno. Mędzi i ględzi o tym co kiedyś widział, albo słyszał. Nieprzerwany słowotok jeźdźca bez głowy. Co gorsza przerywa koledze, gdy ten od czasu do czasu (stanowczo zbyt rzadko) próbuje relacjonować, to co na murawie.
Reasumując: jako piłkarz Maciej Murawski był szkodnikiem pozytywnym, jako komentator zaś jest szkodnikiem… tylko.

* Grał także jako obrońca.



poniedziałek, 17 stycznia 2011

Jak szkodzić własnej Stacji?

Canal+ Sport. Liga hiszpańska. Barcelona–Malaga 4:1. Widowisko paskudzili: Jacek Laskowski i Leszek Orłowski.

Paskudy medialne, relacji psuje,
Słowo do wizji rzadko tu pasuje.
Chociaż gra Barca – nie znaczy to nic –
Prowadzą niezmiennie swój show – Telepic.
A niech paraliż im języki skuje!

sobota, 15 stycznia 2011

Uczeń Przemka i Rafała


Eurosport. Snooker. Turniej Masters w Londynie. Komentują: Przemek Kruk i Rafał Jewtuch..
W anegdotce Johannes Brahms spacerując po Wiedniu natknął się na ulicznego żebraka grającego na skrzypcach… utwór tego kompozytora właśnie. Ponieważ fałszował okrutnie, Brahms podszedł do niego, przedstawił się, oferował kilka marek, po czym wziął od żebraka instrument i specjalnie dla niego poprawnie wykonał swój utwór. Grajek mu grzecznie podziękował. Gdy na drugi dzień kompozytor ponownie przechodził w tym miejscu, znów usłyszał swój utwór, jak poprzednio grany fałszywie, ale na piersiach żebraka widniała tabliczka z napisem: Uczeń Brahmsa.
Kiedy w Eurosporcie pierwszy raz obejrzałem relację ze snookera nie miałem o nim zielonego pojęcia. Ale bajeczny kunszt zawodników i inteligentni komentatorzy sprawili, że potyczki na zielonym, eleganckim stole zacząłem odtąd oglądać regularnie – zatem siłą rzeczy moja wiedza o tej dyscyplinie stopniowo się poszerzała. Przepraszam, muszę na chwilę przerwać, bo tabliczka opiera mi się o klawiaturę i przeszkadza w pisaniu… O już jest ok.! Dziś o snookerze wiem już na tyle dużo, że bezczelnie pozwolę sobie udzielić kilku porad i spostrzeżeń, które mogą się przydać, nie waham się tego powiedzieć, nawet zaawansowanym niejednokrotnie zawodnikom.
Przy okazji zaś, panowie Przemek Kruk i Rafał Jewtuch przekonają się, jakie rezultaty przyniosły, w tym konkretnym przypadku, ich kilkuletnie edukacyjne wysiłki.

Nie stawiaj pochopnie wszystkiego na jedną kartę – lepiej się odstaw.

Nie bądź arogancki wobec bil – one niekiedy wpadają „po prośbie”.

Snookerowy paradoks: doskonalenie wstecznej rotacji to element postępu w grze.

Nie próbuj ośmieszać przeciwnika – on tuż obok siedzi uzbrojony.

Trafiaj do kieszeni, bo po kieszeni dostaniesz.

Wzbogacaj swoją taktykę, także o elementy psychologii. Grając finał, przed pierwszym frejmem wręcz rywalowi proporczyk w kształcie elastycznej, miękkiej podkładki pod siedzenie. Dołączyć można broszurkę: Podstawy snookera.
albo
Gdy pozostajesz długo przy stole podejdź do siedzącego przeciwnika i zaproponuj mu: pochodź może trochę, bo tak siedzisz i się zastoisz.

Nie bądź pazerny: biała bila w kieszeni to nie jest zysk.

Graj odważnie. W snookerze nawet ze strony wykorzystywanych band nie grozi Ci retorsja.

Bądź wyrozumiały. Pozwól czasem tipowi puknąć kolorową.

Dbaj o sprzęt snookerowy. Gdy wykonujesz trudne uderzenie i musisz położyć nogę na stole – poproś sędziego o wyczyszczenie buta.


piątek, 14 stycznia 2011

Naprawiajmy to, na co mamy wpływ

Jednym z trzech współautorów książki Ostatni lot (polecam!) jest płk. Robert Latkowski, w latach 1986-1999 dowódca 36. Specpułku. Woził m.in. naszego Papieża, trzech prezydentów, premierów itd. Obowiązywała wtedy zasada, że z VIP-ami lata dowódca albo jego zastępca. Latkowski uważał bowiem, że nie podwładny a jego dowódca właśnie jest lepszym partnerem dla podróżującego VIP-a.
Wspomina dzień, w którym rano zawiózł prezydenta Kwaśniewskiego do Sofii, a po południu poleciał do Moskwy, gdzie czekał prof. Geremek – śpieszył się do Warszawy. Dolatując do Moskwy usłyszał od kontrolera z wieży lotniska, że nie ma tam warunków do lądowania. Zapytał, czy nie można lądować gdzieś w okolicy Moskwy. Usłyszał, że nie. Wtedy zawrócił i… poleciał do Warszawy*. Po Bronisława Geremka wystartował nazajutrz.
Z wieżą kontrolną się nie dyskutuje. Po co miałem lecieć do Moskwy – pyta Robert Latkowski. – Czy po to, by zobaczyć, że nie mogę wylądować. To bez sensu. I takich zachowań uczył przyszłych pilotów tego pułku – bo był także instruktorem.
Dowództwo 36. Specpułku musi znaleźć odpowiedź na pytanie dlaczego kpt. Protasiuk, po usłyszeniu pierwszej (z trzech) informacji z wieży kontrolnej, że nie ma warunków do lądowania, z tego lądowania w Smoleńsku natychmiast nie zrezygnował? Pytanie jest proste, odpowiedź znacznie bardziej skomplikowana. Ale konieczna, by smoleńska tragedia była trwałą i skuteczną nauczką na przyszłość.

* Wieczorem tego dnia do Roberta Latkowskiego zadzwonił jego szef – Dowódca Sił Powietrznych Kraju. Powiedział, że interweniował u niego prof. Geremek, który był zdenerwowany i zbulwersowany. Zrobił  awanturę. Pytał dlaczego pilot, który był już nad Moskwą nie doleciał do celu?
Wyjaśnienia pułkownika Latkowskiego jego szefa nie przekonały. Ale rano zadzwonił on ponownie i powiedział: miałeś rację, dobrze zrobiłeś!

wtorek, 11 stycznia 2011

Zone Banialuka

Zgodnie z obietnicą wracam do tematu. Przypominam Milan–Udinese (4:4). I parę „kwiatków”. Sadzi Cezary Olbrycht.
14 min     Wspomniałem jednym słowem o pierwszym dzisiejszym spotkaniu rozegranym w Genui. Sampdoria podejmowała Romę. Dla piłkarzy ze stolicy Włoch to miał być wielki rewanż za tytuł, jak mówi się w Rzymie, ukradziony im przez Sampdorię (to oczywiście tak w cudzysłowiu*). Ale jeżeli Państwo pamiętają cudowną serię ekipy Claudio Ranieriego wiosną, kiedy długo gonili Inter i kiedy już go dopadli i mogli zostać liderem – przegrali u siebie na Stadio Olympico właśnie z Sampdorią, a dwie bramki wówczas strzelił Paolo Paccini. Dziś Pacciniego nie było, ale gospodarze i tak wygrali to spotkanie dwa do jednego. Bardzo nerwowy mecz. Rozpoczęło się dość szybko od bramki Mirco Vucinića, ale później nieszczęśliwa interwencja Julio Sergio po wielkim błędzie Juana: podające piłkę do bramkarza zrobił to tak lekko, że musiał faulować napastnika Sampdorii Julio Sergio. Rzut karny, bramka Nicoli Pocciego na 1:1 i później jeszcze w osłabieniu dołożył Guberti. Wprawdzie w końcówce gracze Sampdorii otrzymali dwa czerwone kartoniki Lucchini i Gastaldello, ale Roma strat już nie odrobiła. Więc w pierwszym meczu dziewiętnastej kolejki Sampdoria–Roma 2:1.

W czasie meczu „na żywo” opowiadać takim „barokiem” o innym spotkaniu to pomysł gołowąsa, początkującego stażysty. I Cezary Olbrycht dobrze o tym wie. Co przeważyło? Chęć popisania się, zademonstrowania piłkarskiej erudycji: posłuchajcie i podziwiajcie, jak rozległą mam wiedzę! Cel osiągnął: nastolatki go podziwiają! A dorośli  pomyślą swoje.

32 min    Jak na razie w tym sezonie sędzia bardzo szczęśliwy dla AC Milan. Trzy drużyny, trzy mecze prowadził czerwono-czarnym, wszystkie na tym obiekcie na San Siro i wszystkie te mecze zakończyły się zwycięstwem drużyny Massimiliano Allegriego. Mniej szczęścia do pana Paolo Valeriego mają gracze Udinese, bo im sędziował cztery razy i, uwaga, za każdym razem Udinese dzieliło się punktami z rywalami. Cztery mecze – cztery remisy. A więc dzisiaj któraś z pass musi zostać zatrzymana. Pytanie tylko która?

Trudno zgadnąć kogo, oprócz komentatora, pasjonują takie statystyki i wynikające z nich pytania? Zapewne nikogo. Nie było Lipińskiego i Milki – można było uniknąć opowiadania bzdetów. Szkoda że nie zawsxze Cezary Olbrycht z tego korzystał.
77 min    …no i proszę, ma teraz pretensje były dwukrotny mistrz Brazylii w barwach Santosu (Robinho). Tam stworzyli taki fantastyczny duet razem z Diego, który próbował swego szczęścia na półwyspie Apenińskim w barwach Juventusu, teraz wrócił do Bundesligi. (ryczy) UWAGA! Strasser! Kapitalne uderzenie. Mógł być zasłonięty Semir Handanowić. Dobra interwencja Słoweńca. No, człowiek (Strasser), który w ciągu trzech lat gry w Prima Vera w drużynie juniorów strzelił jedną bramkę… (tym razem ni to pisko ni to krzyk) Aaaaaaach! A tutaj mamy gola. Wścieka się Samir Handanović, a kto się cieszy? – Thiago Silva. No, mamy tutaj sporo chaosu w tym meczu. Znów jakaś, jakiś dziwny gol. Znów sfrustrowany piłkarz Udinese Maurizio Isla. Popatrzmy jeszcze raz. Do tej pory Thiago Silva nie zapędzał się w te rejony. No to był Mehdi Betania, reprezentant Maroka. No, on podrzucił tę piłkę tak wysoko, że leciała ona poza zasięgiem rąk Handanovića. No, głupia bramka tak można by powiedzieć. No, ale wszystko co wpada do sieci liczy się podobnie. Jak to mówiłem, jaki to wynik był przed rokiem na San Siro? Milan ograł Udinese 3:2. Tym razem mamy 2:3. Pytanie, czy na tym strzelanie na Giuseppe Meazza już się skończyło?
Podobno chaos był w tym meczu – sądzę, że nieuprawniona to opinia. Znacznie ciekawsze natomiast byłoby dociec, co działo się z komentatorem w 77 minucie? Używając jego poetyki: zapędził się w takie rejony zbędnych dywagacji, że jakakolwiek myśl była poza jego zasięgiem. No, głupia relacja tak można by powiedzieć. Na szczęście nie wszystko, co wpada do ucha telewidza liczy się tak samo. Mamy zdolności selekcji. To nasza, oprócz pilota, jedyna niekiedy obrona. Pytanie, czy na tym kalekie popisy na antenie Canal+Sport już się skończyły? Oj, boleśnie retoryczne to jest pytanie.

86 min (3:3) …i tak już troszeczkę zrezygnowany reprezentant Chile (Sanchez). A teraz trzeba właśnie wzmocnić uwagę, jeżeli chce się wyjechać z San Siro przynajmniej z jednym oczkiem.

Gdyby Sanchez usłyszał komentatora! Ale nie usłyszał. Niczego więc sobie nie wzmocnił i wkrótce został zmieniony. Zawiodła komunikacja na linii Olbrycht–Sanchez. A może następnym razem spróbować łączenia bez pośrednictwa telewidzów?

93 min   (3:4) A wspomniany Ronaldinho najprawdopodobniej wyląduje we Flamengo, chociaż wszystko wskazywało na to, że zostanie graczem Gremio Porto Allegre. W związku ze zmianą planów doszło do incydentu w jednym z barów Florianopolis w Brazylii, gdzie kibice, mówiąc delikatnie, wyprosili Ronaldinho z jednego z nocnych klubów, w związku z tym, że zdradził ich zespół. No, ale teraz to nieważne. W związku z tym, że mamy tutaj 120 minut (tak w oryginale) szczęścia i nadziei czerwono-czawnych na strzelenie czwartego gola. Kto by pomyślał, że czwarty gol strzelony na San Siro może dać jeden punkt, a trzy bramki nie dadzą żadnego. Cassano kapitalnie, Ibrahimović, no i jest gol.

Przedostatnia minuta meczu, czas doliczony, Milan zajciekle atakuje, bo przegrywa. A komentator snuje opowieść niczym z wyświechtanego szmatławca. Jest niebywała dramaturgia, napięcie, emocje – pożądana kulminacja sportowego, piłkarskiego, telewizyjnego – każdego widowiska. A Cezary Olbrycht nafajdał na to obficie i zadowolony zakończył relację. Towarzysz klasyk się przypomina!
Mimo tych kilku opisanych tu wtop pracę komentatora oceniam pozytywnie. Oglądałem także II połowę meczu Napoli–Juventus (3:0). Tu już, niestety, doszlusował Tomasz Lipiński. Poziom relacji spadł od razu o 50%. Na szczęście nie było Grzegorza Milki, bo ten ma zawsze głęboko w d… mecz, zawodników, telewidzów, znakomitą realizację wizji – olewator totalny. Jego interesuje tylko pogaducha z koleżką Tomusiem. Natomiast pan Cezary przez większość meczu boisko dostrzega, akcji nie przegapia (tu muszę dodać: na ogół), jednym słowem częściej spogląda w monitor służbowy, niż przyniesiony ze sobą. Dzięki temu po paru latach zacząłem ponownie oglądać ligę włoską. Natomiast, gdyby wróciła para Milko–Lipński – piloooot! I Zone Romantica, bo mądrzejsze dialogi!
* Błąd, powinno być cudzysłowie. Gdzie indziej usłyszeliśmy silno zamiast poprawnego silnie.
Człowiek powinien pracować nad sobą nieustannie – nie przechodząc na emeryturę. Zwłaszcza wcześniejszą!



poniedziałek, 10 stycznia 2011

Olbrycht bryluje, Kurdziel dołuje!

Canal+Sport. Liga włoska. Milan–Udinese 4:4. Komentował Cezary Olbrycht.
Wyobraźmy sobie okno, którego dużą część powierzchni pokrywa gruba warstwa kurzu. Usuwamy go i świat zewnętrzny oglądamy w całej okazałości. Podobne odczucia miałem w czasie relacji z tego meczu. Powód był prosty. C.O. komentował sam! Bez obecnego tam zwykle Tomasza Lipińskiego. Jego drętwe a namolne gadki-wątki to jest ten upierdliwy kurz, który przeszkadza w oglądaniu, zaciemnia obraz meczu.
Cezary Olbrycht w pojedynkę tym razem radził sobie nieźle – relacji nie sknocił. A potknąć się, wbrew pozorom, było łatwo. Działo się bowiem dużo (8 bramek!) i jałowe „trucie” mogło spaprać pojawiającą się co chwila „dramaturgię”. Relacjonujący tego (na ogół*) uniknął i chwała mu za to. Z Lipińskim byłoby stokroć gorzej – obok jego gadki-szmatki, relację ubogaciłyby przecież jeszcze, obowiązkowo, dialogi na cztery nogi!
Reasumując – okazało się, po raz kolejny, że jeden sprawozdawca w zupełności wystarczy.
*
Eurosport. Puchar Świata w konkurencjach alpejskich. Supergigant kobiet. Komentował Tomasz Kurdziel.
Zawodniczka startuje, Kurdziel zaczyna mówić. O tym, które miejsce zajęła w poprzednich startach, jak przebiegał jej poprzedni sezon, jaką miała kontuzje i że ją wyleczyła, czy będzie tak jechać jak ta przed nią czy jakoś inaczej, jak sobie poradzi na trudnej bramce. Kurdziel ujawnia też obficie cechy charakteru i przymioty jądących; ta jest miła, inna inteligentna, albo na wysokim poziomie, zdarzały się ładne, sympatyczne – a jedna szczęściara to nawet miała ojca. Dowiedzieliśmy się też, że alpejka Julia Mancuso (USA) jest zacna, a Maria Riesch (Niemcy) nawet bardzo zacna. Na pytanie – jak bardzo? – sprawozdawca Kurdziel informacji poskąpił. Za to skłamał mówiąc, że szusująca Lindsey Von (USA) ma wszystkie asy w rękawie, w domyśle – wygra. Albo źle podglądał, albo został kiepsko poinformowany, bo okazało się, że najważniejszego atutu – pikowego – nie miała. Tego asa głównego za pazuchą wiozła Lara Gut (Szwajcaria) i ona wygrała.
Opowieści dziwnej treści komentatora jechały z zawodniczkami po całej prawie trasie. Fachowych uwag jak na lekarstwo.  Kurdziel wybrał złą ścieżkę przejazdu, spóźniał skręty – mnożył wtręty, notował liczne uślizgi frazy, siadał na tyłach sensu, potykał się o stylistyczne garby. Z trasy (czytaj krzesła) wypaść nie mógł – na szczęście był trzeźwy.
Szefie Witoldzie Domański. Byłoby wskazane, aby konkurencje alpejskie komentował jednak głównie Pan. A zacny Kurdziel, póki co, niech terminuje na slalomach – specjalnych naturalnie. Bo do giganta choćby jeszcze mu sporo brakuje.

* O potknięciach komentatora C.O. napiszę jutro.

sobota, 8 stycznia 2011

W ciągu długiego roku tylko jeden sukcesik!

Minął już rok z okładem jak się tu produkuję. Podsumowania jednak nie zamierzałem czynić, ponieważ powodów po temu nie zauważyłem żadnych. Słowem – nie masz się czym pochwalić to milcz!
Aż tu nagle… zaszły (za przeproszeniem) dwa fakty. Niestety, jeden negatywny.
Najpierw więc pozytywny. Pisałem kilka razy krytycznie o nieznośnej manierze Jacka Laskowskiego – w nazwiskach wymienianych zawodników przeciągał samogłoski: Ruuuneeeeej, Naaaaaaniiiii, Caaarriiiiiick itd. Gdy usłyszałem więc, że będzie komentował (z Rafałem Nahornym) mecz Arsenal–MC, byłem przygotowany na najgorsze. A tu taka niespodzianka: Jacek Laskowski nie przeciągał samogłosek! Przywary tej wyzbył się prawie całkowicie. Brawo panie Jacku!
Jestem przekonany jednak, że w pewnym stopniu przyczyniła się do tego moja bazgranina, dlatego, wybaczy Pan, część zasług przypisuję sobie. A tak poza wszystkim – satysfakcja i radocha: dorosłego człowieka nauczyłem normalnie mówić!
I fakcik drugi, niepomyślny. Sir Rafał Nahorny (tytuł za całokształt) jak wiadomo znany jest ze swoich wątków. Wyjaśniam niewtajemniczonym: wątki są to krótkie (ok. 30 s) teksty, wygłaszane przez Sir Red. na tle grających Rooneya, Naniego, Fabregasa, Drogby itp. „Te głupie” kopacze uganiają się bezmyślnie za jedną kulą, więc Sir Rafał słusznie czyni podając w tym czasie statystyki, ciekawostki, opiewając więzadła, mięśnie jak smok wielogłowe, cytuje, co czytuje kiedy nie szczytuje, na kolanach przytacza sira Alexa, jednym słowem dzięki niemu Premier League daje się przynajmniej słuchać.
Dotąd wątków raz rozpoczętych nigdy nie przerywał. Kilka razy, przyznaję –  bezmyślnie – obśmiałem to. I co narobiłem? W tym samym meczu, w którym Jacek Laskowski przemówił ludzkim głosem, Sir Nahorny zaczął przerywać wątki! I, co gorsza, niektórych zapominał dokończyć! Sir Red. przepraszam za te głupie moje żarciki. Proszę wrócić do kanonu: niechaj wątek pozostanie świętą rzeczą niepodzielną –zawsze w całości! Są one wartościowsze niż ta cała liga.
*
Na gościnnych występach w Premier League pojawił się niespodziewanie red. Cezary Olbrycht i relacjonował z Sir Rafałem mecz MU–Stoke. Wyposzczony był chyba solidnie, bo wigor wykazywał niezwykły a ożywienie równie dojmujące co dolegliwe. Świadczy o tym taki choćby szkaradek: Wracając do tego jego (Berbatowa – obrońca MU) wywiadu, mówił, że w Lidze Angielskiej to jest fajnie, bo napastnicy są naprawdę różnego kalibru: są wysocy i skoczni, są mali i zwrotni, a on cały czas się uczy jak ich powstrzymywać. I jest mu obojętne czy jest duży czy mały, gruby czy chudy, przystojny czy gruby, przystojny czy brzydki, kawaler czy żonaty, rudy czy brunet – on wszystkich ich powstrzymuje! I rzeczywiście robi to od kilku lat niezwykle efektywnie!
My telewidzowie nie wymagamy od komentatorów aż takiej różnorodności. A nawet przeciwnie – pragnęlibyśmy u nich podobieństw, swoistej unifikacji. Np. żeby każdy miał taki zasób inteligencji, by nie mówił głupot.

wtorek, 4 stycznia 2011

Domniemana logika komentatorów

Canal+Sport. Liga hiszpańska. Getafe–Real Madryd (2:3). Komentowali: Jacek Laskowski i Leszek Orłowski.
Właściwie można byłoby powtórzyć poprzedni wpis, tylko zmienić nazwiska – ta para prawie tak samo knoci każdą relację, jak jej poprzednicy. Różnica jest tylko taka, że Nahorny ma fioła na punkcie statystyk (im głupsze tym dla niego ciekawsze), a Orłowski lubuje się w wiadomościach z poziomu bazaru albo magla. Ich partnerzy natomiast są bliźniaczo podobni, zarówno Dębiński jak i Laskowski nie mają koncepcji żadnej – gadają, co im ślina na język przyniesie. W taki sposób w Canal+Sport paskudzonych jest co tydzień kilka meczów z najlepszych bodaj lig na świecie: hiszpańskiej i angielskiej. Smutne.
Wracam do meczu. W pierwszej połowie ewidentnie pociągnięty za koszulkę zawodnik Realu DiMaria przewrócił się na polu karnym i sędzia podyktował jedenastkę. Sprawozdawcy zastanawiali się, czy szarpnięcie za garderobę było aż tak silne, by mogło przewrócić Argentyńczyka (sugestia: odstawił symulkę). Potem Orłowski postawił kropkę nad „i" nazywając tę restrykcję (cytuję): domniemany karny. Laskowski nie protestował.
Mam więc do komentatorów dwa proste, retoryczne pytania.
1. Jakim elementem sztuki piłkarskiej jest pociąganie przeciwnika za koszulkę?
2. Czy Panowie się kiedyś nad tym zastanawiali?
Co do 1żadnym. A zatem, w zależności od kontekstu, to faul na żółtą lub czerwoną kartkę.
Co do 2nie! I dlatego wikłają się Panowie w niemądre dywagacje.
Zawodnik ciągnie za koszulkę po to, by uniemożliwić przeciwnikowi dojście do piłki, albo przeszkodzić mu w kontynuowanie akcji, gdy jest w posiadaniu piłki. Bo jaki jest innym powód takiego działania? Przecież z żadnym typowym piłkarskim zagraniem nie ma to nic wspólnego! A jeszcze wymagać od sędziego, by w ułamku sekundy przewinienie takie wartościował – czysty nonsens. Przecież to jest robota dla ekspertów z jakiegoś specjalistycznego instytutu badawczego! Dlatego rozważania typu ciągnął mocno, czy słabo, mógł przewrócić, czy nie – nie mają żadnego sensu – przewinienie jest oczywiste. Dodam dla jasności: jeżeli obaj zawodnicy ciągną się za koszulki sprawa jest jasna – remis, pat. Sędzia na ogól wtedy nie reaguje, albo napomina obu; i takie rozstrzygnięcia wydają się optymalne*.
Reasumując ten wątek: od lat plotą Panowie te i inne bzdury, robiąc ludziom wodę z mózgu. Najwyższy czas na refleksję, bo infantylizm drąży Was coraz głębiej, stając się dla telewidzów co tydzień bardziej dolegliwy!
*
Eurosport. TCS. III konkurs w Innsbrucku. Komentował Marek Rudziński.
W konkursie finałowym skacze 50 zawodników. Do II serii kwalifikuje się 30 najlepszych. E tam! W TCS obowiązuje system KO (głównie dla rozumu chyba)**!
W Innsbrucku do drugiej, finałowej serii zakwalifikowali się:
jako 27. Hlava, 28. Korniłow, 29. Diethart, 30. Ito.
Lepsze wyniki w I serii osiągnęli od nich:
31. Janda, 32. Chedal, 33. Ahonen i 34. Hayboek i odpadli!
W tym turnieju regulaminowy idiotyzm trwa w najlepsze i ma się dobrze.
Komentator po raz kolejny nie zaprzątał sobie tym myśli. Nie ma na ten proces ani chwili wolnej – cały czas musi mówić!

* Można byłoby, oczywiście, przepis zaostrzyć: za ewidentne, obopólne ciągnięcie za trykot lub spodenki – obaj sprawcy opuszczają boisko. Ale  mogliby wejść rezerwowi (jeśli limit zmian nie został wyczerpany). Jak się Panom komentatorom wydaje: ilu zawodników za to przewinienie wyrzucałby sędzia z boiska? Proszę się nie trudzić, to znowu pytanie retoryczne. Najczęściej arbiter nie  musiałby usuwać nikogo  – faul by się nie opłacał! A gra byłaby czystsza, bo uwolniona od  nadużywanego obecnie faulu taktycznego!
** Patrz wpis z 1 stycznia.

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Jak dwa Rafały mecz babrały

Canal+Sport. Premier League. Chelsea–Aston Villa (3:3). Komentowali: Rafał Dębiński i Rafał Nahorny.
Trochę statystyki: w pierwszej połowie Rafał N. poruszył, ruszał i skończył ruszać 74 wątki, a Rafał D. wcisnął się z 46 wątkami. Łącznie obaj wydalili z siebie 120 wątków w ciągu tylko 48 minut! (45+3min doliczonego czasu gry). Daje to 2,5 wątku na 1 min! W drugiej połowie wątków nie liczyłem (tak na wyczucie było ich raczej więcej, niż mniej – padło więcej bramek, okazji do paplaniny przybyło)! Reasumując: obaj werbalni paskudziarze zafajdali mecz 240 komentarzami (wątkami).
Co to jest wątek? Jest to 10–30 sekundowa wypowiedź, komentarz, opinia, ciekawostka, duperelna głupota statystyczna. Brzmi taka pecynka werbalna dość krótko – za to rzucana była przez obu prawie bez przerwy. W swej masie zaś te wątki to najczęściej wiadomości śmieci, trupy, ńjusy-zwłoki, będące już od dawna w stanie całkowitego rozkładu, truchła, które rewitalizuje, animuje, ekshumuje taki mentalny komentator-patolog*. Sprawa jest tym poważniejsza, że sprawozdawcy wielu tych ekskrementów nie wylewają na żywo. Oni to przygotowują wcześniej, oni te kloaczne ścieki pracowicie wyszukują, potem nie stosując żadnej selekcji wylewają w nasze uszy. Koncepcji w tym, powściągliwości, koncentracji nie ma za grosz. Raz jeden, raz drugi, czasem obaj na raz, przekrzykują się, przerywają sobie, drą się jak opętani, dialogują, rozpylając wzajemnie kurtuazyjne smrodki – cały czas natrętnie wciskają ten kompost na antenę.
Taki jest obraz Waszej pracy panowie. Jak można tak całkowicie wyeliminować z siebie wrażliwość, nie zauważać że psuje się widowisko, bezmyślnie niszczy dramaturgię. Nie dostrzegać niestosowności takich zachowań – przecież dla wielu oglądających to dolegliwy dyskomfort – bo nagminnie co innego słyszy a co innego widzi. Niepojęte. 
Co gorsza – poddany terrorowi bezkarnych, bezrozumnych, sprawozdawczych pseudointeligentów – telewidz pozostaje całkowicie bezradny, bronić się bowiem przed tym nie ma jak. Za płacony abonament otrzymuje tandetę, bubel, który zamiast rozrywki i odprężenia wywołjuje jedy nie bezsilną irytacją. Żeby ci komentatorzy wiedzieli, ile ludzie im już posłali dziękczynnych wiązanek!
Nic to, że cierpi też na tym wizerunek Canal+Sport, bo wbrew zapowiedziom, nadaje kaleki program, w którym perfekcyjnie realizowana wizja, jest prowokacyjnie świniona, przez nieodpowiedzialnych, profesjonalnych analfabetów, wykorzystujących „okazję” by wcisnąć się na fonię własny, debilny magazyn czy głupawy dialog. Ich szefom to nie przeszkadza!
Panie Okieńczyc, dyrektorze ds. sportu patologię ma Pan pod nosem!
Do komentarza po tynm meczu powinien Pan dopisać 241 wątek: zainicjować leczenie patologii pańskich podwładnych. Byłby to wreszcie wątek zasadny i pożyteczny!

* Najwyższy stopień tej upiornej specjalizacji posiadają w Canal+Sport Rafał Nahorny i Leszek Orłowski. Niezłym fachowcem jest tu również Tomasz Lipiński.

niedziela, 2 stycznia 2011

Jaka to odległość: 120 prawie dwa metry?

Eurosport. Turniej Czterech Skoczni. Konkurs w Garmisch-Partenkirchen. Komentował Bogdan Chruścicki.
W skokach narciarskich dzieje się źle. Zacznijmy od sposobu rozgrywania Turnieju 4 Skoczni. Tzw. system ko, to jedna z największych sportowych anomalii. Chodzi o pierwszą fazę zawodów. Wyłoniona w wyniku kwalifikacji 50-tka  skacze parami 25 z 26,  24 z 27 itd., aż do 2 z 49 i 1 z 50. Następnie 25-ciu zwycięzców i 5 najlepszych spośród przegranych tworzą 30, która rozgrywa serię finałową. Naturalnie, wygrani przechodzą do fazy finałowej bez względu na uzyskany wynik. To powoduje, że odpadają lepsi, a awansują gorsi! Do finałowej serii w drugim konkursie 4 Skoczni w Garmisch-Partenkirchen zakwalifikowało się 4 czterech zwycięzców rywalizacji parami (miejsca 22–25), którzy mieli gorsze wyniki, niż zawodnicy z miejsc 31-34.
Naturalnie w wielu dyscyplinach sportowych nie zawsze można rozegrać zawody tak, by do finału awansował lepszy. Ale akurat w skokach jest to możliwe. Dlaczego więc wciąż egzystuje tu sposób, który jest rażąco niesportowy? Trzeba by o to zapytać dyrektora Pucharu Świata w skokach narciarskich pana Waltera Hoffera. Niedawno słyszałem, jak zachwalał ten debilny system. Ludziom się podoba – stwierdził. Nie wiem z kim on rozmawiał na ten temat, ale z pewnością z nikim rozsądnym. Bo średnio mądry nie będzie chwalił sposobu eliminacji, który awansuje sportowca gorszego. Nie pierwszy to facet ze świecznika, co plecie androny. Tylko, że tu akurat rzeczywistość tę bzdurę po raz kolejny szybko wywlekła na światło dzienne.
Argumentowano również, że system parami zaostrzy rywalizację. Tere fere kuku! Gdy na końcu I serii 2-gi walczy z 49 a 1-szy z 50, różnice bywają często 20-metrowe! Emocji i napięcia zero. Kolejny argument przeciwko.
Ale w tym wadliwym systemie, obowiązującym w konkursach 4 skoczni, tkwi jeszcze jedna aberracja. Jak wiadomo pierwsza 10-tka Pucharu Świata do poszczególnych konkursów awansuje bez eliminacji, zatem brać w nich udziału nie musi. Tyle tylko, że zawodnik opuszczający eliminację przesuwany jest w czasie finałowej I serii na ostatniej miejsce, czyli 50. I, w nagrodę, skacze na końcu. W dodatku z najlepszym! Czyli, że ma dodatkowy bonus. A powinien być przesunięty na 25 miejsce, bo tylu przecież jest zwycięzców, a nie 50-ciu! Dodałbym tutaj, że jeśli kwalifikację opuści 2 zawodników to oni powinni mieć numery 25 i 26 i tworzyć pierwszą parę rozpoczynającą konkurs. Byłoby to sprawiedliwsze, więc bardziej w  sportowym duchu.
Walter Hoffer i jego koledzy mają też inne grzeszki na sumieniu. Często nie potrafią np. podjąć decyzji o odwołaniu zawodów – nawet wtedy, gdy na skoczni panują ekstremalnie złe warunki atmosferyczne – chodzi głównie o zbyt silny wiatr. Konkurs w Ga-Pa potwierdził to dobitnie. Austriak Andreas Kofler, którym taki właśnie zmienny, porywisty wiatr miotał w locie niemiłosiernie, po upiornie wyglądającym skoku wylądował szczęśliwie tylko dzięki swojej niezwykłej sportowej klasie. Wielu z nas ma także w pamięci młodego Czecha, którego skok na Wielkiej Krokwi zakończył się tragicznym upadkiem. Z trudem uratowano mu życie. Nie wiem czy jest w pełni zdrowy, ale sportową karierę musiał zakończyć.
Poważne zastrzeżenia wzbudza także dodawanie i odejmowanie punktów za wiatr i długość najazdu. Premia przyznawana za podmuchy w plecy skoczka jest zdecydowanie za mała! Ten przelicznik wymaga pilnej korekty! Wyjątkiem natomiast powinno być przesuwanie belki startowej. Ponieważ wtedy, po pierwsze, skok jest oceniany po uwzględnieniu aż dwóch przeliczników – zatem skala błędu z tego wynikająca znacznie wzrasta, a, po drugie, jest dla oglądających w dużym stopniu niezrozumiała.
Sądzę zatem, że punktowa korekta za zmienną siłę wiatru jest zasadna i po dopracowaniu powinna być stosowana, natomiast reguła jednakowej długości rozbiegu powinna być przestrzegana prawie zawsze!
Reasumując: przewietrzenie dyrekcji FIS-u odpowiedzialnej za Puchar Świata wydaje się pilną koniecznością. Tylko kto ich ruszy?
Komentator na zwykłym poziomie. Pierwszy pomiar skoku to zwykle jego przepowiednia-zgadywanka. 128, może 130 metrów. Za chwilę się wyświetla wynik: a jednak 127,5. Mylił się nagminnie – nie przeprosił ani razu!  I rozdawał ponadpunkty! Bo jak inaczej rozumieć (cytuję): wyprzedza go o 20 ponadpunktów. Ile wynosi taki super bonus Chruściki nie wyjaśnił. Ale mamy jeszcze dwie kwalifikacje i dwa konkursy. Może nam zdradzi tę tajemnicę.
Naturalnie niesportowego sposobu rozgrywania Turniejów 4 Skoczni pana Bogdan nie krytykuje.  Nie ma na to czasu – musi mierzyć skoki i przyznawać ponadpunkty.
 

Obserwatorzy

O mnie

Warszawa, Poland
Kibic sportowy