poniedziałek, 28 listopada 2011

Tylko NASI się liczą!

Polsat Sport. Transmisje z w Japonii. Komentuje Tomasz Swędrowski.
Kilka razy pisałem już, że pan Tomasz jest jednym z czołowych komentatorów nie tylko macierzystej stacji. Niestety tylko wtedy, gdy relacjonuje rozgrywki krajowe. Gdy natomiast reprezentacja lub polska drużyna klubowa rywalizują na arenie międzynarodowym mecz taki staje się dla niego sprawą narodową.
Czasami jest mi go nawet żal. Bo on jako szczery polski patriota dla ojczyzny poświęci nawet własne zdrowie. Każda relacja to potwierdza. Udana akcja przeciwnika to dla niego znaczny uszczerbek na zdrowiu, to kolejne noże wbijane w jego serce, to udręka i ból, istne męki Tantala. Cierpi wtedy i krwawi. Co chwila głosem pełnym bólu błaga: musimy. I podpowiada nam telewidzom co tu i teraz jest naszym obowiązkiem. Otóż np. powinniśmy poprawić koncentrację, tak ustawić blok by Japończyk nie dziurawił polskiej części parkietu, nie powinniśmy w żadnym wypadku psuć zagrywki itp., itd. Czy takie oddanie się bez reszty sprawie może pozostać dla zdrowia obojętne.
Ale niezłomnie śni o odmianie losu, nadzieja u niego zawsze umiera ostatnia. W meczu z Japonią w II. secie Polacy po raz pierwszy skutecznie zatrzymali rywali blokiem. No, mamy wreszcie ten wymarzony blok – wykrzyczał entuzjastycznie. Co za ulga – stres choć na chwilę zelżał.
Ale niezłomni zawsze mieli pod górkę. Dlatego pan Tomasz nie ma chwili spokoju także wtedy, gdy Polacy wygrywają – tzn. gdy MY Polacy wygrywamy. Wtedy jest pobudzony, każdy zdobyty przez NAS punkt ogłasza  przejmującym, kulminacyjnym krzykiem. Nietrudno zgadnąć – tak intensywne zaangażowanie powoduje, że jego aparat artykulacyjny pracuje na pełnych obrotach, a puls i ciśnienie wzbiera gwałtownie. Ponieważ relacjonować musi aż 11 meczów jego organizm może ulec skrajnemu wyczerpaniu. Stąd wspomniane współczucie.
Ale – wyznam szczerze – jest i druga strona medalu. Otóż obcując z takimi ludźmi zawsze czuję się niekomfortowo. Ponieważ są oni lustrem, pokazującym moje ułomności. Wydaje mi się, że jestem jakimś gorszym Polakiem, zbyt mało przejmującym się losem NASZYCH, że nie potrafię tak ofiarnie, bez reszty, do dna dopingować SWOICH i widzieć tylko SWOICH. Niestety dostrzegam także przeciwnika, jego grę, jego ambicje i sportową klasę. I mam to od lat.
Jednak nie czuję się całkiem zdołowany. Wynika to z faktu, że zarówno Tomasz Swędrowski jak i ja, pojmując tak odmiennie sportową rywalizację, nie mamy żadnego wpływu na wyniki NASZYCH zawodników.
Tym bardziej więc ubolewam, że Tomasz Swędrowski tak bezceremonialnie wydziera się w moim mieszkaniu. Sądzę, że dorosły człowiek powinien zachować znacznie więcej rozsądku i przyzwoitości. I swą kibolską naturę okazywać w dużo bardziej kameralnym gronie.
A relacjonować wyłącznie rozgrywki krajowe – wtedy potrafi być obiektywny.

czwartek, 24 listopada 2011

Towarzysze wiecznie żywi!

Polsat Sport. Coniedzielne Cafe (błąd – powinno być Café)* Futbol. Program Mateusza Borka z udziałem stałych ekspertów Romana Kołtonia i Wojciecha Kowalczyka.
Od tygodnia wałkowany był w mediach gorący news: z koszulek i innej garderoby reprezentacji polskich piłkarzy zniknął orzełek, a w jego miejsce pojawiło się logo Polskiego Związku Piłki Nożnej. Powszechne oburzenie wyrazili nie tylko kibice, pomysł skrytykował też nawet rząd i prezydent. Borkowi, Kołtoniowi i Kowalczykowi najwyraźniej to nie wystarczyło. Stwierdzili, że powinni jeszcze protestować sami reprezentanci kraju – ci jednak nie uczynili tego więc nie są profesjonalistami.
Jeszcze po środowym meczu LM (ArsenalBorussia 2:0); relacja w Polsacie) – kiedy już było wiadomo, że prezes Lato pękł i zapowiedział „powrót orła” – takie pytanie-zarzut skierował Borek do swoich rozmówców reprezentantów kraju i graczy Borussii: Błaszczykowskiego i Lewandowskiego. Ci spokojnie odpowiedzieli, że musieli koncentrować się przecież na treningach, aby właściwie przygotować się do czekających reprezentację meczów z Włochami i Węgrami. Tym bardziej nie było więc żadnego powodu wszczynać konfliktów i wprowadzać zamieszania w czasie przedmeczowego zgrupowania. A poza tym to nie ich kompetencje. Wcześniej zagadnięty o to samo ich kolega Arkadiusz Głowacki odrzekł: orzełka to my nosimy w sercu.
Uważam, że pretensje Borka et consortes są niemądre a zarzucanie nieprofesjonalności Szczęsnemu (Arsenal), Błaszczykowskiemu, Lewandowskiemu, Piszczkowi (Borussia) – wręcz głupie. Powściągliwość graczy wydaje się tym rozsądniejsza, że reakcje dwóch ważnych Dyzmów: trenera kadry i prezesa Związku bywają trudne do przewidzenia. Trener Smuda np. renomowanego polskiego bramkarza (Boruc – Fiorentina) i najlepszego środkowego obrońcę  (ŻewłakowLegia) uznał za pijaków i z kadry wyrzucił, bo publicznie wyrażali swoje krytyczne opinie. Prezes Lato mediacji nie próbował. To wyraźny sygnał dla pozostałych: albo siedzisz cicho, albo wylecisz! Jednym słowewm zamordyzm w pigułce.
Dlatego własnie takich Dyzmów – prostaków na urzędzie – powinny chlastać przede wszystkim media bo to ich kompetencja. Polsat Sport robi to dość często i za to mu chwała. Po co więc przy okazji obrażać znanych w Europie zawodników, zarzucając im zawodową lichotę.
Niedoróbki profesjonalne natomiast wytknąłbym Borkowi i Kołtoniowi np. za relację ze wspomnianego tu meczu, „robioną” wyraźnie pod Borussię. W dodatku komplementując tendencyjnie ten zespół, I. połowę prawie całkowicie przegadali.
Warto też zauważyć, że Mateusz Borek uparcie tkwi przy błędzie ortograficznym, który pojawił się na szyldzie jego programu od pierwszej emisji! Czy takich upór to jest profesjonalizm? Pytanie retoryczne. Przypomina to raczej zapiekłość partyjnych bonzów dawno minionych – osób już nie ma, ich mentalność jednak u wielu przetrwała, i ma się dobrze!

*aGW Sport, która cytuje opinie z tego programu, wskazując źródło pisze wyraźne: Café. Ktoś w Polsacie bardzo lubi, jak widać, kultowego bohatera, którego przygody barwnie opowiedział dawno temu Kornel Makuszyński.

niedziela, 20 listopada 2011

Nosiciele telewizyjnej gangreny

Canal+Sport. Liga włoska. Fiorentina–Milan (0:0). Komentowali: Cezary Olbrycht i Tomasz Lipiński.

Dwa medialne cymbały
cały mecz zagadały.
*
W poprzednim wpisie oceniłem, że Borussia zdecydowanie nie dorównuje Bayernowi. No i właśnie z nimi wygrała 1:0 i to w Monachium. Prognozowałem m.in. na podstawie meczu Ligi Mistrzów, gdzie 29 września Bayern pokonał zdecydowanie obecnego lidera Premier League Manchester City 2:0. Byłem wtedy pod wrażeniem stylu tego zwycięstwa i dziś także jestem przekonany, że Borussia na takim poziomie zagrać nie jest stanie.
Ale też rozczarowałem się ostatnim meczem Bayernu. Robben i Müller byli słabi i zostali zmienieni, bardzo przeciętnie grał także Riberry. Gdy dodać do tego nieobecność kontuzjowanego Schweinsteigera okazało się, że nie było zawodnika, który pokierowałby grą. Obaj Polacy (Piszczek i Lewandowski) wypadli lepiej niż ich odpowiednicy w Bayernie:  Lahm i bramkostrzelny Gomez – ten nie dostawał dobrych podań, więc nie mógł się wykazać. Szkoda tylko, że Lewandowski znowu nie wykorzystał bramkowej okazji – tym razem po doskonałym podaniu rodaka. Trochę za dużo tych pudeł przytrafia się polskiemu napastnikowi.
Sam mecz niezbyt mi się podobał, bo nie lubię, gdy na boisku dominuje destrukcja. Zawsze wolę też, gdy drużyna wygrywa klasą, a nie płucami (piłkarze Borussii przebiegli w sumie ponad 120 km).
Napisałem także poprzednio, że tylko kontuzje kilku graczy mogą uniemożliwić Bayernowi zdobycie tytułu mistrza Niemiec. Okazuje się, że przeszkodą może być również brak formy. Bo wszystkiego bieganiem przeciwnika wytłumaczyć się nie da. Żeby być jednak fair muszę odszczekać pogląd, że obie te drużyny dzielą bieguny. Zatem hau, hau!

PS. Do wybitnego reprezentanta Polski, który współkomentował ten mecz w Eurosporcie2:  nie mówi się półtorej roku, tylko półtora roku.

sobota, 19 listopada 2011

Fachowe prognozy i opinie czy pobożne życzenia?

W G.W. tytuł i pod nim wyeksponowany tekst:
Siatkarze idą va banque
Swoją potęgę polska siatkówka powinna potwierdzić miejscem na podium Pucharu Świata, które daje awans na Igrzyska. Kandydatów do tego jest w tym turnieju kilku, ale biało- czerwoni mają nie mniej atutów niż najwięksi faworyci.

Nie zgadzam się z taka oceną szans Polaków. Ich aktualne możliwości sięgają najwyżej 5–6 miejsca. Zwłaszcza, że nasz najlepszy obecnie gracz ofensywny (przyjmujący Bartosz Kurek) nie jest w optymalnej dyspozycji, a renomowany atakujący Mariusz Wlazły odmówił gry w reprezentacji*. Dlatego nie mamy wystarczajacej „siły ognia". Aspirujące do czołowych miejsc zespoły dość zdecydowanie lub nawet przygniatająco nas tu przewyższają. Zatem z grona Brazylia, Rosja, Kuba, Włochy, USA, Serbia, Argentyna – możemy wyprzedzić najwyżej 2–3 drużyny.
Nie wiem dlaczego Przemysław Iwańczyk (autor notatki) tak podgrzewa atmosferę? Po co ta „napinka”? Nie jesten zwolennikiem spiskowej teorii dziejów, ale to wygląda podejrzanie. Najpierw przeszacować możliwości, wzbudzić oczekiwania kibiców i sympatyków, a potem na fali rozczarowania schlastać „winnych" niepowodzeń, czy wręcz klęski. Ciekawe tylko czyja ewentualnie d..a będzie przysłowiowym „kaczym kuprem” już szykowanym na solidne manto?
Ale... może się mylę. Może rzeczywiście piszący o siatkówce Iwańczyk ma rację. Ale jeśli nie, jeśli Polacy podium przegrają z kretesem, to tę prognozę powinien on po imprezie odszczekać. Bo dla mnie jest ona nieprofesjonalna.
*
Na tej samej stronie intrygujący tytuł: Mają kąsać jak piranie.
To z okazji dzisiejszego meczu niemieckiej Budensligi: Borussia Dortmund gra w Monachium z Bayernem. Autor tej notatki nazywa oba kluby Wielkimi Budensligi. Po czym przytacza opinie niemieckich mediów, z których wynika, że jedna wielka – sama „biega, biega, biega” (jej gracze zaliczają największy kilometraż w lidze), a u drugiego wielkiego – najwięcej „biega” piłka,  a kopiące ją lenie są w „bieganinie” na szarym końcu. Ten drugi to oczywiście Bayern. W jego składzie jest ośmiu reprezentantów NiemiecNeuer, Lahm, Boateng, Badstuber, Schweinsteiger, Kroos, Müller, Gomez a także znakomici Francuz Riberry, i Holender Robben. Tylko splot nieszczęśliwych przypadków (np. wielotygodniowe kontuzje kilku czołowych graczy) mógłby spowodować, żeby taki zespół nie wygrał ligi.
Tytułowe piranie pochodzą z wypowiedzi trenera  Borussii Jürgena Kloppa. Moi piłkarze mają byćpazerni na piłkę jak te rybki powiada on. A głównym „kąsającym” ma być nasz Lewandowski – ciekawe jak wypadnie na tyle światowej piłkarskiej śmietanki. Jednak sama pazerność na piłkę może Borussii nie wystarczyć. Ważne jest też jej posiadanie!
Być może w Eurosporcie  2, gdzie są relacje z Budensligi, pojawi się znowu Tomasz Hajto i będzie piał z zachwytu nad Borussią. Opowiada o niej takie farmazony, że to już nie jest lobbing, to wręcz mobbing na telewidzu. Opamiętanie trochę by się przydało.
Bayernu z Borussią porównywać nie ma sensu – to ciągle jeszcze bieguny! Zatem z uznaniem należy przyjąć wypowiedź prezesa klubu z Dortmundu Hansa Joachima Watzke (cytuję): w sobotę (naszym) rywalem  będzie przyszły mistrz Niemiec. Brawo za realizm!

*  Pan Mariusz czuje się skrzywdzony przez Polski Związek Piłki Siatkowej i dlatego odmówił gry w kadrze. Swoją drogą, gdyby nasi piłkarze byli tacy wrażliwi, to „nożną” reprezentację trzeba by wycofać ze wszystkich rozgrywek.

wtorek, 15 listopada 2011

Milcz, gdy piłeczka nad siatką!

W relacji z tenisa popis dała para Katarzyna Nowak i Wojciech Fibak. Komentowali oni półfinał turnieju z Paryża Isner (USA)i–Tsonga (Francja). Każdy, nawet skrajnie niekompetentny telewidz uważa, że w takiej relacji aktorami pierwszego planu są ci na korcie. Ale Nowak i Fibak to przecież fachowcy – nie mogą więc powielać takich durnowatych priorytetów „niekumatego” pospólstwa, gotowego gapić się tylko bezmyślnie na machających rakietami grajków. Zamiast tego Kasiu i Wojtku wskazali nam nieukom, co tak naprawdę jest kluczowe w takich relacjach. Otóż oboje, zwłaszcza Nowak, usilnie i namolnie przekonywali nas, że wysłuchiwać powinniśmy raczej ich pasjonujacej, jak sądzili, konwersacji, niż podziwiać wiruozerię zawodników.
Myślę, że napiszę to nie tylko w swoim imieniu: proponowana formuła relacji jest zdecydowanie nietrafna, ogromnie przeszkadza w oglądaniu – należy ją więc raz na zawsze odrzucić! Tym bardziej, że ględzienie obojga, to ogrom wodolejstwa, wyświechtanych frazesów, nieznośne wzajemne mizdrzenie się – a wszystko to w atmosferze niesmacznych kurtuazyjnych smrodków. Swoją drogą, dlaczego Katarzyna Nowak postanowiła wykreować się na taką głupawą gówniarę jest niepojęte. Egzaltowana, snobowała się, paplając nawiedzona: popatrz Wojtku jak on nisko zszedł na nogach, widziałeś Wojtku ten forhend, czy pamiętasz Wojtku – tak grał Sampras. A chluba polskiego tenisa wtórował: Tak, tak Kasiu i wcześniej Lendl, albo Rafter, a teraz zauważyłaś Kasiu ten niesamowity skrót. Czasami obojgu wracała świadomość. Raz usłyszałem: Państwo widzą, ta zaciśnięta pięść Isnera! Byłem wtedy wdzięczny pani Nowak, bo myślałem, że to sterczy jakaś część Tsongi. I tak to „leciało”.
Fibak niestety, kontekstu nie rozeznał. W bzdurne dialogi z mentalnym podlotkiem wciągać się dawał co chwila. A i sam podobne inicjował. Szkoda, bo w powodzi takiego badziewia jego fachowe uwagi tonęły niezauważone.
No cóż, tenisistą można być znakomitym, ale tenis poprawnie komentować w telewizji to zupełnie inna bajka. Tej, póki co, Pan Wojciech jeszcze opowiadać nie umie.
Jesli więc Legenda Polskiego Tenisa ma ambicję prezentować optymalny poziom w tej specjalności medialnej zacząć musi od podstaw. Pozwolę sobie na początku coś podpowiedzieć, bo wierzę, że potem adept okaże się już zdolnym samoukiem. Najpierw więc wbić sobie należy do głowy dogmat zawarty w tytule!

PS1. A na pogawędkę z panią Kasią Nowak odpowiedniejszym miejscem jest kawiarnia. Dodatkowo nie będzie dręczyło sumienia, że rozmowę tę finansuje, niezamożny często, telewizyjny abonent.

niedziela, 13 listopada 2011

Polska–Włochy (0:2), czyli niechlujstwo

Wielu niedbalstw dopuszczono się w czasie tego meczu. Najpierw z przed naszego pola karnego wyprowadzający piłkę Obraniak popełnił gruby błąd, podając ją do przeciwnika i zaraz potem naszemu bramkarzowi Wojciechowi Szczęsnemu „za kołnierz” wpadła lecąca 30 m czasu piłka i zrobiło się 0:1. następnie „popisy” kontynuował Jakub Błaszczykowski nie wykorzystując rzutu karnego. W międzyczasie nie wykazywał się także starannością, przedwcześnie kreowany na światową gwiazdę, R. Lewandowski – w dogodnych sytuacjach strzelając głową obok pustej bramki i potem nad poprzeczką; w dodatku dwukrotnie, gdy usiłował opanować piłkę, ta uciekała mu jak juniorowi. Zresztą cała polska drużyna wykazała się bałaganiarstwem co chwila notując straty po niecelnych podaniach.
Również bardzo przeciętnie zaprezentowali się Włosi, grając momentami leniwie, jakby na pół gwizdka i, jak na nich, zbyt chaotycznie. Gdzie im tam do Hiszpanów czy Niemców*. Największy tumiwisizm wykazał mózg drużyny Pirlo, dostojnie truchtający po murawie (zmieniony po I. połowie).
Podobnie sędziowie okazali się abnegatami w swoim fachu. Główny miał kłopoty z odczytaniem gry faul, a boczni najpierw uznali Włochom drugiego gola, strzelonego z ewidentnego spalonego, a potem błędnie uznali, że biegnący sam na naszą bramkę Matri dopuścił się ofsajdu.
Do tego pejzażu niechlujstwa doskonale wkomponowali się obaj komentatorzy TVP Sport. Jacek Bednarz wytykał niezliczone błędy i zaniechania „naszych”, stwierdził, że drużyna nie ma stylu a organizacja gry w powijakach oraz że zespół nie może grać 90 min pressingiem, bo, zwłaszcza z klasowym przeciwnikiem, padnie” po godzinie, że powinna mieć taktyczną alternatywę, której nie ma. I nie będzie miała, dodał optymistycznie, bo jak trener jej nie wdrożył przez ponad 2 lata, to tym bardziej nie zrobi tego w 8 miesięcy. To wszystko prawda. Ale utyskiwanie i marudzenie tego w koło Jacku było dość upierdliwe – jednak mecz trzeba także oglądać w milczeniu by nie przeszkadzać innym.
Nazwiska drugiego komentatora nie podam i nie będę go recenzował, bo piszę poważny blog. Dodam tylko, że obaj byli na tyle zdekoncentrowani, że nie dostrzegli, więc i nie ocenili, błędu sędziów, którzy prześlepili spalonego (stąd drugi gol). Choć „stop klatka” złudzeń nie pozostawiała. Ale, jak w wielu innych relacjach, rozgrywany mecz to tylko blade tło – plan pierwszy stanowi zawsze niepohamowane ględzenie komentatorów – oczy ich wtedy, choć patrzące, bywają momentami niewidome.
*
Drużyna Smudy nigdy nie będzie grała futbolu, poukładanego. Bo też i sam trener nie sprawia wrażenia człowieka stabilnego, konsekwentnego, wiedzącego do końca co chce. Jest raczej chaotyczny i nieuporządkowany. Sądzę, że może to mieć negatywny wpływ na zawodników. Odnosi się wrażenie, że nie bardzo wiedzą, czego od nich trener wymaga. Dla wielu jego założenia taktyczne, a zwłaszcza proponowana ich realizacja, wydają się nietrafne, nierealne – słowem nieoptymalne. Stąd apatia zawodników i niezdecydowanie, brak przekonania, że wytyczona droga wiedzie do celu. A to dołuje atmosferę i może owocować destabilizacją formy nawet dotąd bezbłędnych – na przykład Szczęsny notuje wpadkę w drugim z kolei meczu.
Sadlok, Jodłowiec, Jędrzejczyk (bo to urodzony środkowy, a nie boczny obrońca) u boku Żewłakowa, wspartego Głowackim – to gracze z których można było przez 2 lata zbudować stabilną środkową strefę obrony. Grający tam ostatnio Głowacki z topornym Francuzem Perquis, to najsłabsze bodaj ogniwo drużyny. A gdyby zamiast ściągać z Niemiec bezbarwnych Matuszczyka i Polańskiego, przez dwa lata dawać szansę Borysiukowi z Legii – nie byłoby z tego większego pożytku?
Na tle klasowej drużyny włoskiej żałosne usiłowania (II połowa szczególnie) polskich piłkarzy, to m.in. efekt dwuletnich zaniedbań i zaniechań oraz fobii i uprzedzeń polskiego selekcjonera. Nadzieja w tym, że i ślepej kurze trafi się czasem ziarno. Życzmy więc rozchwianemu Franciszkowi: Smuda niech ci się uda!

* Oczywiście nie mam na myśli tych skacowanych rezerw, którym udało się zremisować z Polską 2:2.

czwartek, 10 listopada 2011

Orzeł biały ofiarą kłusowników z PZPN

Od 1924 roku godłem reprezentacji Polski, zdobiącym koszulki graczy, był orzeł biały. Obecnie ten kilkudziesięcioletni symbol zniknął. Został zastąpiony dziwacznym logo Polskiego Związku Piłki Nożnej (PZPN).

Mógł być ten orzeł godłem przez wieki,
łącząc Polaków z krajów dalekich.
Dzisiaj pozostał orzeł tylko ten,
co kica na czele PZPN:
godło żałosne – nielot kaleki.

Uzupelnienie

W poprzednim wpisie nie podałem nazwisk trójki komentatorów, którzy nie dojechali na zawody z powodu awarii samochodu. Byli to: Rafał Wolski i Grzegorz Mielczarski (słuchawki) i  Krzysztof Przytuła (mikrofon). Za swoje gapiostwo zainteresowanych przepraszam!

środa, 9 listopada 2011

Ignorant też fachowiec – i na odwrót!

Trzej koledzy (w tym dwaj byli ligowi piłkarze) umówili się na drinka i pogawędkę o piłce nożnej. Jako miejsce zbiórki wybrali barek w pobliżu stadionu Jagiellonii w Białymstoku. Tam spotkali znajomego, pracownika firmy LIVE PARK Sp. z o.o., produkującej telewizyjny sygnał z rozgrywek Ekstraklasy – przyjechał tu do pracy, bo miejscowi grali akurat tego dnia z Legią Warszawa. Był wyraźnie zdenerwowany. Powiedział im, że za godzinę zawody a nie ma komentatorów, bo z powodu awarii samochodu, utknęła w drodze jadąca na ten mecz ekipa Canal+Sport. I niespodziewanie kolega z LIVE poprosił wspomnianą trójkę o zastępstwo. Tym jednak warga wyraźnie zwisała i niecierpliwie czekali już na realizację zamówionego antidotum, więc początkowo odmówili. Ale zaczęli mięknąć, gdy usłyszeli jakie cyfry wymieniał za tę przysługę. W końcu się zgodzili. Co prawda wydłużyli przez to coraz dokuczliwszy, bo przedłużający się stan katzo-trzeźwości, ale za to poświęcenie będą przecież godziwie wynagrodzeni!
Naturalnie, z braku czasu, nie mogli opracować jakiejś sensownej koncepcji na relację. Dlatego zdecydowali się na opcję najprostszą z możliwych: porozmawiamy sobie swobodnie tak, jak się umawialiśmy. I trzeba przyznać, że ci zupełnie przypadkowi ludzie, którzy przecież nie mogli mieć zielonego pojęcia o tej robocie, spisali się całkiem nieźle. Role podzielili tak: Krzysztof Marciniak i Piotr Dziewicki ulokowali się w meczowym boksie ze słuchawkami na głowie, a Maciej Murawski człapał z mikrofonem na – nomen omen – murawie. M.M. robił więc za tzw. „pluskwę”* – i co tam wytropił to wrzucał na antenę. Dwóm pozostałym grający zawodnicy wyraźnie przeszkadzali w rozmowie, dekoncentrowali ich. Stąd wiele potknięć językowych, szwankowała składnia, często w retoryce trudno było dosłuchać się jakiegoś sensu. Nie zawsze też słyszeli, o czym tamten z dworu ględzi. Np. w 58 min. Pluskiew raportuje, że w Legii szykuje się zmiana: wejdzie Rafał Wolski a zejdzie Janusz Gol. Zaraz potem Marciniak pyta siedzącego obok Dziewickiego: jak myślisz, kto wejdzie za Gola? Myślę, że Wolski, odparł kolega. Zgadł! Tak więc po telewidzach i ci dwaj z obejmami też wreszcie coś zauważyli.
Tego że relacja była formą swobodnej rozmowy na tematy różne najlepiej dowodzi taki fragment. Po groźnej sytuacji pod bramką Jagiellonii Dziewicki zwraca się do zakręconego zupełnie Marciniaka: My tu gadu-gadu, a Legia strzeliłaby bramkę! W ogóle Marciniak koncentrację tracił co chwila, myślami krążył więc cały czas poza kontekstem. Ściślej mówiąc to raczej myśli od początku go opuściły i niekontrolowane, snuły się gdzieś samopas. Może w tym barze? Bo dnosiło się wrażenie, że miał „za sucho”, by normalnie funkcjonować. Ale nie bądźmy czepliwi – przecież nie tak miał się dla niego zacząć ten dzień!
Jak już wspomniałem ci trzej ludzie z łapanki, choć widocznie niedysponowani, wypadli przyzwoicie, plamy nie dali. Powiem więcej: relacjonowali tak samo mądrze, jak robią zwykle ci, co nie dojechali!

*aPluskwiak taki w czasie zawodów kręci się w pobliżu środkowej linii boiska, koło ławek rezerwowych graczy, obserwuje czy równo siedzą, nie garbią się, podsłuchuje trenerów. W przerwie zaś łazi po budynku klubowym z mikrofonem, przykłada ucho do drzwi szatni z nadzieją, że któryś szkoleniowiec ostro obsztorcuje zawodników i będzie o czym donieść, albo podtyka nos pod drzwi innych pomieszczeń odwiedzanych wtedy przez zawodników i intensywnie nim pociąga. Słowem: patrzy i  węszy czujnie wokół. Tak zbiera bezcenne nowinki i „smaczki”, którymi na antenie dzieli się z telewidzami. Wypełniania misji dziennikarskiej przykład modelowy!

poniedziałek, 7 listopada 2011

Kto kopie ten na topie!?

Piłkarze Korony Kielce, której trenerem jest Leszek Ojrzyński, w 14 meczach zobaczyli 50 żółtych kartek i 5 czerwonych. Rekord!

W taktyce Ojrzyński to prosty chłop,
skomplikowany jak cep albo płot.
Koronie finezji więc raczej brak,
a cała strategia wygląda tak:
jednako piłkę i  rywala kop!

czwartek, 3 listopada 2011

Czysty sport i inne androny – dopisek

Napisałem poprzednio, że polityka przedsiębiorstwa sportowego Arsenalu może stanowić jakąś przeciwwagę (nie na długo) dla inwazji azjatyckich i rosyjskich nababów. Kilka słów wyjaśnienia. Jak mają się zachować kluby piłkarskie z ambicjami sportowymi wobec tych bogaczy?  Na rynku transferowym szans nie mają – najlepsi pójdą za szmalem. Ciekaw jestem niezmiernie co poradziłby im Stec. Barcelona ma swoją szkółkę, opiera skład na wychowankach i sporadycznie kupuje pojedyncze gwiazdy. Ale to przykład modelowy, do skopiowania trudny. Arsenal wybrał inną drogę. Z całego świata ściąga do klubu graczy nieco starszych, ale już objawiających talent. Te diamenty Wenger próbuje oszlifować. Wychodzi z założenia, że jak nie może kupić gwiazd, to wydawanie bajońskich sum na graczy gorszych, niż u konkurencji, sukcesu nie rokuje, a kosztuje krocie. Stąd polityka wykreowania takich gwiazd żmudną pracą. Jaki jeszcze pomysł na skuteczną rywalizację z krezusami ma Stec?
Ja jestem pesymistą. Wyobraźmy sobie bowiem taką sytuację. Trzech „nadzianych” staje się właścicielami 3. zespołów np. Premier League. Następnie kupują 75 najlepszych piłkarzy świata. Każdy z nich tworzy po dwie drużyny (do ligi krajowej i międzynarodowych pucharów klub może zgłosić 25 graczy). Pozostałe „biedaki” mogą się wzmacniać piłkarzami począwszy dopiero od 76. na liście! Co prawda wirtualnej, ale fachowcy hierarchię wartości graczy potrafią oszacować bez większych błędów. Teraz te 3. kluby zdominują rozgrywki wszelkie! Ale gorsze jest co innego: wśród tych 75. będą także wychowankowie Barcelony i Arsenalu – oczywiście najlepsi z nich! Układ zabetonowany przez lata. Sport zamieni się w cyrk. I do tego to wszystko zmierza.  Precedens już jest: włoskie Treviso wykupiło, prawie w komplecie, najlepszych siatkarzy świata i od 3. lat wygrywa wszystko! Inni są bezradni – wzmocnić się nie sposób. Lepszych graczy na rynku właściwie nie ma! W nożnej na boisku jest z górą dwa razy więcej graczy, więc ten proces jeszcze trochę potrwa, ale w tym samym kierunku rączo zmierza..
Jak temu przeciwdziałać, czy to w ogóle możliwe. Nie wiem. Były już propozycje, by na boisku obowiązywały proporcje 6:5 na korzyść graczy krajowych. Można by, wzorem NBA, określić wysokość maksymalną rocznego budżetu klubu – kwotowo!, itd. Rozmaite przepisy i prawne regulacje międzynarodowe na to jednak nie pozwalają, to jedno. A drugie to fakt, że FIFA nie potrafi znaleźć adwokatów, którzy by tezę o unikalności sportowej profesji potrafili obronić. Stąd jedynie obowiązujące kryterium pieniędzy. Ruguje ono jednak ze sportu jedną z jego fundamentalnych zasad: równość szans na starcie!. Przykład takiej aberracji mamy aktualnie w rywalizacji grupowej LM. Prawie 60 razy bogatszy MU rywalizuje z rumuńskim Otellul, a porównywalnie zasobniejsza Barcelona z podobnie biedniejszą Victorią Pilzno. To są przykłady krańcowe! Podobne można by mnożyć. MC czy Chelsea nad konkurencją do trofeów najwyższych wysokością budżetu nie dominują  tak porażająco, ale już na tyle znacząco, by postawić je w uprzywilejowanej pozycji. A zjawisko wydaje się mieć tendencję rozwojową. Barcelona jeszcze chwilę się pewnie obroni (Messi!), ale Arsenal już zdaje się odpadać! Dlatego napisałem wyżej, że jestem pesymistą. A pan red. Stec?

środa, 2 listopada 2011

Czysty sport i inne androny

W GW (29–30.X.2011) Rafał Stec popełnił tekst pt. Mecz w fabryce butów (powyżej, mniejszą czcionką, nadtytulik Coraz mniej sportu w sporcie).
Autor przypomina, że w latach 80. w europejskiej piłce najważniejsze były:  Puchar UEFA i Puchar Zdobywców Pucharów. Cytuję: One oferowałyprzekraczającą granice, sportową chwałę. Żaden prezes po przegranej nie oznajmiał, że nic się nie stało, skoro porażka nie uderza w ekonomiczną stabilność klubu. Porażka była zła, bo była porażką. Po prostu. A obecna norma: ważne, że interes nadal się kręci. I Stec podpiera się przykładem Borussii Dortmund. Jej prezes Hans-Joachim Watzke zagadnięty dlaczego zespół, który wygrał Bundesligę a teraz przegrywa w elitarnej Lidze Mistrzów odparł, że dla klubu bardziej opłacalne jest wygrywać w kraju. Autorem zatelepało! Tak zlekceważyć futbolową elitę i śmietankę, pogardzić rozgłosem, sławą, gadać o szmalu krajowym! A prezes nawet (cytuję): wstrząśnięty nie jest. I moim zdaniem nie ma powodu. Borussia to (znowu polecę Stecem)  przedsiębiorstwo [które] przed kilku laty zachybotało na krawędzie bankructwa. Prezes zatem musiał spłacać kilkudziesięciomilionowe długi i jednocześnie utrzymać klub w krajowej elicie. Zatrudnił więc zdolnego trenera, który oparł zespół na młodych (bo tańsi), utalentowanych graczach. I niespodziewanie dla wszystkich Dortmund, wykorzystując kryzys kilku czołowych ekip Bundesligi z Bayernem na czele, w sezonie 2010-2011 wygrał mistrzostwo Niemiec. Ale długi jeszcze pozostały, a drużyna okazała się zbyt słaba, by znacząco zaistnieć w Europie. Poniosła porażkę (odpadła w grupie) w poprzedniej edycji drugorzędnej Ligi Europejskiej a aktualnie dołuje w Champions League. A skoro tam o sukcesy trudno, priorytetem dla klubu jest krajowa liga – żeby ponownie awansować do LM. Bo za sam awans są godziwe pieniądze, niezbędne dla dalszej stabilizacji finansów i w dokonanie przyszłości koniecznych wzmocnień. Dlatego działania naprawcze Watzkego zasługują na aprobatę i przykład do naśladowania. Nie ma się czego czepiać!
Następnie Stec „przyrzepił się” także do Arsenalu. Nie podobało mu się, że dyrektor klubu Ivan Gazidis, zamiast się tłumaczyć dziennikarzom dlaczego drużyna tak fatalnie rozpoczęła sezon ligowy oświadczył, że klub nie musi awansować do Champions League, bo ma stabilne finanse, czyli 160 mln na koncie. I czego tu się, z kolei, czepiać? Dyrektor diagnozuje sytuację z punktu widzenia swoich kompetencji, tonuje atmosferę, zapewnia o stabilności, by łatwiej było przełamać złą passę zespołu. Dziecko by się domyśliło!  Autor ma za złe także trenerowi Wengerowi, że ten lubi zwracać uwagę, ile klub zarabia… No to już nie rzep, ale wręcz Rzepicha! A dlaczego nie może publicznie szczycić się tym, że pracuje w dobrze zarządzanej firmie? Na ten bzdurny zarzut odpowiedział Stecowi i to dość dla niego boleśnie, sam trener, bo Arsenal zaczął grać dużo lepiej a ostatnio pokonał (5:3!) Chelsea, zespół multimiliardera z Rosji. I świetnie zarządzana „karawana”, mimo śladowych jazgotów medialnych, idzie w górę tabeli. Tu warto dodać, że początkowe niepowodzenia Arsenalu wynikały m.in. z plagi kontuzji i odejścia jej najlepszego zawodnika Fabregasa, o czym Autor naturalnie dokładnie wie. I jeszcze dokładniej nie napisał, bo to klocek, który wystawałby za układankę.
Prasowe wypowiedzi Watzke i Gazidisa czepliwy Stec tak uogólnia: piłka nożna zmienia się w najzwyklejszą gałąź przemysłu – nad sprawianie frajdy fanom przedkłada maksymalizację zysków, jak producent butów albo chipsów. Jak można z działań obu tych klubów wysnuć taki wniosek –  to dwa krańcowo odmienne przypadki! Na razie o Dortmundzie. Ten klub ledwo się uratował i jeszcze ciężko dyszy. W desperacji zatrudnił nawet 3. graczy z Polski! (ok. 65. miejsce w światowym rankingu). A na gałęzi przemysłu jest, póki co, jedynie cieniutkim odrostkiem. Mimo to sprawił frajdę fanom, bo został mistrzem Bundesligi.  Aktualnie zaś maksymalizuje zyski, po to, żeby wyjść z długów. Podobnie uczyniłby pewnie producent butów albo chipsów.  I czego tu się czepiać?
I dalej pracowicie peroruje rzep-Stec: Prezesi i trenerzy mieszają oba porządki – sportowy i biznesowy – notorycznie, otwarcie, bez jakiegokolwiek zażenowania. Jest tu fałszywa teza. Przeciwnie bowiem – właśnie profesjonalne powiązanie owych porządków może stanowić jakąś przeciwwagę (nie na długo) dla inwazji azjatyckich i rosyjskich nababów [szersze uzasadnienie na końcu].
W  konkluzji czytamy jeszcze, że mamy do czynienia ze zjawiskiem totalnej komercjalizacji dyscypliny, trwającej od lat i wciąż przyspieszającej. Zupełnie niezrozumiałe są te utyskiwania. Skoro szewc i piłkarz wykonują profesje, podlegające podobnym, międzynarodowym regulacjom prawnym, to niby dlaczego godnie jest bogacić się na produkcji butów, zaś menedżer prowadzący z zyskiem klub piłkarski naraża się na kpiny i gazetowe połajanki? Jeżeli Stec nie napisał jednego słowa, by udowodnić, że sport jest zawodem specyficznym, zupełnie innym, niż np. produkcja desek klozetowych, to niech teraz nie ubolewa, że ktoś chce zbić kasę, zarządzając grupą sportowców. A kibice są mu potrzebni jedynie jako klienci kupujący bilety.
W ostatnim akapicie Autor wymienia nazwiska tych, którzy, jego zdaniem nie mieszają obu porządków– sportowego i biznesowego. Są to multimiliarderzy, właściciele klubów: Roman Abramowicz (Chelsea) i szejk Monsur bin… etc.36 mld (Manchester City) oraz wspierający ten klub fundusz Abi… itd. – z kapitałem aktualnie liczonym*. Ostatnie zdanie artykułu Steca brzmi: Na luksus zajmowania się czystym sportem stać już tylko zbyt bogatych, by potencjalne zyski z futbolu uznali za warte zachodu.
To nie jest panie Stec czysty sport. To jest najoczywistszy handel. Tu sukces się kupuje! I to bezczelnie i ordynarnie! Naturalnie działania Abramowicza, czy Bin ibna… to nic nowego – handel piłkarzami to powszechność. Ci dwaj są tylko bardziej spektakularni kwotowo.
Ale zastanówmy się w jakich piłkarskich klubach jest najwięcej sportu? Raczej nie w MC albo Chelsea. Dla ich właścicieli piłkarze,  których kupili za bajońskie sumy, to są zabawki, żołnierzyki, gadżety, ożywione przedmioty, które tym tylko różnią się od zwykłych kukieł, że mogą samodzielnie się  poruszać. Ich sukcesy nie mają natomiast prawie żadnego wpływu na finansową stabilizację  klubu, jego egzystencję. Nawet gdyby wygrywali wszystko, to i tak zarówno aspekt sportowy jak i forsa za zwycięstwa, zawsze będzie miała dla ich pana i władcy znaczenie marginalne – on tu nie podziwia sportowej klasy i nie liczy na żadną kasę. On tylko chce być tylko dumny, że wygrywają konie z JEGO stajni.
Inaczej jest w klubach, które są samodzielnymi i samofinansującymi się podmiotami piłkarskimi, klubami-przedsiębiorstwami sportowymi, jak np. Arsenal. Klasa sportowa „załogi” ma znaczący, często nawet decydujący wpływ na finansową stabilność i istnienie firmy. Stąd jej piłkarze to ważne podmioty, znaczący gwaranci tej pomyślność. Biznes i wysokokwalifikowany sport (Arsenal jest wciąż  jedną z czołowych drużyn Europy) – to mix tutaj wzorowy. I dlatego jedynie  w takich właśnie klubach dostrzec można elementy czystego sportu.
No, to poteoretyzowałem sobie trochę. Praktycznego znaczenia te wywody nie mają żadnego. Ale to Stec użył abstrakcyjnego terminu  czysty sport. Ja tylko temat chwilkę pociągnąłem.

PS. Na koniec przesłanie do Autora.
Czy warto – pomyśl, boś nie kiep –
być tak czepliwym, niczym rzep.
Bacz, bo łechtane, wredne licho
wnet Cię podjudzi, szczując cicho,
że Ci się ostał już jeno cep!

* Autor użył określenia niepoliczony. 

Yayeczka purée
Nim  napisałeś – coś pił Rafale,
wino czy whisky, piwo czy alasz?
Bo nie uwierzę Ci przecież wcale,
że się na trzeźwo tak przyp…..lasz

Obserwatorzy

O mnie

Warszawa, Poland
Kibic sportowy