piątek, 29 lipca 2011

Dyskretny urok wody sodowej

III runda eliminacji do LE. Piłka nożna: Śląsk Wrocław –Lokomotiv Sofia 0:0.
Trener Orest Leńczyk po awansie do kolejnej rundy dokonał 4 zmian w drużynie. I to, co funkcjonowało dobrze, czyli organizacja gry – zacięło się. Miał zastrzeżenia do gry środkowego obrońcy Celebana, to zastąpił go Wasilukiem logiczne. Tyle, że tegoż Celebana przesunął tam, gdzie on nie gra prawie nigdy – na prawą obronę. A to już decyzja bezmyślna. Bo skoro na „swojej” pozycji ktoś zawodzi, to na innej może zawieść tym bardziej. Pomocnik Sebastian Dudek w poprzednim meczu nie tylko dobrze grał, ale strzelił także gola, który zdecydował o awansie Śląska. Dlatego w następnym meczu Leńczyk... posadził go na ławce rezerwowych. Logiczne? Nie, głupie – i to poczwórnie! Po pierwsze: ewidentnie osłabia drużynę. Po drugie: dołuje zawodnika, który zadaje sobie pytanie: to jak mam grać, żeby zasłużyć na miejsce w składzie? Po trzecie: rozmywa kryteria rywalizacji – pozostali gracze są zdezorientowani – co, jeśli nie dobra gra i strzelane gole, jest u trenera decydujące. Po czwarte wreszcie: takim nierozważnym działaniem trener podrywa autorytet samemu sobie – dla zespołu konsekwencja najgorsza z możliwych. Efekty tych i innych roszad w składzie widzieliśmy na boisku. Ze słabym przeciwnikiem Śląsk tylko zremisował. Teraz, w perspektywie rewanżu u przeciwnika, o awans będzie znacznie trudniej.
Trener Orest Leńczyk sprawdza się jako ratownik. Nie pierwszy już raz potrafi wydźwignąć klub z kryzysu (poprzednio, np. GKS Bełchatów). Gdy drużynie grozi spadek, pod presją pracuje mądrze, efektywnie, skutecznie. Niestety, gdy dzięki niemu zespół odżywa, pnie się w tabeli, obrośnięty w piórka trener traci samokontrolę i zaczyna mu „odbijać”. Na tym właśnie etapie znajduje się obecnie w Śląsku. Jakie będą tego rezultaty – trudno przewidzieć. Ale pewne jest jedno: jeśli zespół z Wrocławia odpadnie z LE po dwumeczu z Lokomotivem, odpowiedzialność za porażkę spadnie w przeważającej części na trenera Leńczyka.

niedziela, 24 lipca 2011

Co grozi komentatorom za spartaczoną relację?

W Eurosporcie2 superpuchar Niemiec w piłce nożnej. Schalke–Borussia Dortmund 0:0 (w rzutach karnych 4:3). Komentowali: Tomasz Hajto i Mateusz Borek.
Spróbujmy odpowiedzieć sobie na pytanie: Jaki byłby przebieg tego meczu, gdyby obie drużyny tak grały, jak ta dwójka komentowała?
Składnych, przemyślanych zagrań: ilość śladowa – bezproduktywnych popisów solowych: zatrzęsienie. Chaotyczność i przypadkowość zdominowałyby  cały ten mecz. Z widowni takie kalekie poczynania obu zespołów kwitowane byłyby przeciągłymi gwizdami. Pod adresem trenerów i zawodników „poleciałyby” obelgi i pogróżki. Nazajutrz niemiecka prasa schlastałaby takie widowisko dokumentnie.
Komentatorom to nie grozi. Środowiskowa lojalność wymusza milczenie. Ale minimalną – bo wirtualną – karę jednak ponieśli! W nocy bowiem dopadł mnie koszmar. Śniło mi się, że rozstrzygające o zwycięstwie rzuty karne wykonywano nie piłkami tylko… Hajtą i Borkiem! Zwinięci w kłębek próbowali amortyzować bolesne skutki aplikowanych im „technik nożnych”. Piłką-Hajto strzelali „bez pudła” piłkarze Schalke. Dlatego pan Tomasz uniknął dodatkowych razów, 4. razy gładko lądując „w sieci”. Gorzej z Borkiem, bo nim gracze Borusii jedenastki wykonywali 5 razy(!). W dodatku, skutecznie interweniując, dwukrotnie jeszcze obił go bramkarz. Obudziłem się lekko przerażony: to prawda, komentarz spieprzyli dokumentnie, ale przecież podobnej kary nikomu na jawie nie życzę.
Ale już nazajutrz z tej sennej mary zadowolony do końca nie byłem; bo gdyby piłkarze Borussi strzelali celniej i przegrali w rzutach karnych np. 9:10 byłby to jednak wynik sprawiedliwszy!

sobota, 23 lipca 2011

Nieszczęsny kibol

Konkursy drużynowego Letniego GP w Zakopanem w skokach narciarskich komentuje w TVP Sebastian Szczęsny. Ściślej mówiąc on nie komentuje, on tylko mówi. Na boisku taki delikwent miewa ksywkę „jeździec bez głowy”. Bowiem „gościu” jest nieprzewidywalny – nawet dla siebie. Podobnie ze Szczęsnym: sprawia wrażenie, że sam nie wie, co i kiedy powie. Z narządów, w które wyposażona jest jego głowa, używa on głównie ust. A te, niekontrolowane, śliną napędzane – bredzą obficie bezładnym słowotokiem. Kliniczne ilustracja chaotyczności i permanentnej dekoncentracji. Reasumując: typowa relacja piłkarska  TVP Sport. Przepraszam za cytowanie  własnych tekstów (ten był o Macieju Iwańskim – piłka nożna, koledze Szczęsnego z TVP), ale ci dwaj to bracia syjamscy profesjonalnej chały. Jednak Iwański – przy Sebastianie – to cienki Maciej. Bowiem Szczęsny własną  chałę potrafi „uślicznić" jeszcze kibolskim szowinizmem. Anonsując skoczka rosyjskiego Ilję Rosljakowa, powiedział on:  Oby przegrał z Kubackim. Po czym dodał: Rosjaninowi nie życzę, oczywiście, źle.
W rewanżu wyrażę takie pragnienie: oby Szczęsnemu, na krótko, sparaliżowało aparat mowy – i po rychłym ustąpieniu dolegliwości – powrotu do pełnej dyspozycji. Ale jednak z wyraźnym lekarskim zakazem uprawiania zawodu komentatora – pod groźbą trwałej, nieuleczalnej utraty możliwości artykulacji. Wbrew pozorom nie są to życzenia złe. Bo po (1) Szczęsny mógłby się wreszcie nauczyć jakiegoś zawodu, a po (2), przestałby się publicznie kompromitować. Jednak to ewidentna korzyść tylko dla tego człowieka Dla telewidzów bowiem pożytek to żaden – skoki narciarskie w TVP częściej komentowałby wtedy Włodzimierz Szaranowicz.

piątek, 22 lipca 2011

Tour de hucpa

Od przeszło dwóch tygodni w Eurosporcie trwają relacje z kolarskiego Tour de France. Komentatorzy – Tomasz Jaroński i Krzysztof Wyrzykowski zachwyceni imprezą nie są.  I trudno im się dziwić.  Przebieg większości etapów był podobny: kilku lub kilkunastu słabszych kolarzy osiągało parominutową przewagę nad peletonem. Przed metą ucieczkę likwidowano i emocje etapowe ograniczały się do finiszowej walki sprinterów. Nawet Pireneje wyścigu znacząco nie ożywiły. I dopiero 18. etap w Alpach i przeszło 50. km zwycięski rajd Andy Schlecka przypomniały przeszłe, fascynujące edycje tego wyścigu. Lecz ten odosobniony widowiskowy rarytas nie może przesłaniać widocznego kryzysu, jaki toczy sławny Tour. Nie jestem kompetentny by szukać przyczyn nieatrakcyjności wyścigu, stawiać szczegółowych diagnoz albo proponować ewentualne modyfikacje, co do długości trasy, wysokości bonifikat , czy regulaminu zawodów. Tym, oczywiście, powinni zająć się fachowcy. Tylko czy oni widzą to samo?
Czytam w portalu Onet.pl wywiad z Czesławem Langiem, niegdyś znanym kolarzem, a dziś dyrektorem prestiżowego już w Europie Tour de Pologne.  Powiada on tak:
Do tej pory Tour de France 2011 jest bardzo ciekawym wyścigiem. Obserwujemy w nim kolarstwo ciekawe, otwarte, zaskakujące, walka jest niezwykle emocjonująca.
Jeśli wywiad jest rzetelny, a nie wymyślony, to ja poproszę, by obok komentatora pojawil się tłumacz, który przełoży mi z kolarskiego na potoczne znaczenie takich określeń jak: ciekawy, otwarty, zaskakujący albo niezwykle emocjonujący.  Bowiem w kolarskim slangu Langa znaczą one zupełnie co innego. Rad bym wiedzieć co?
Gdy podobne opinie na temat Tour de France 2011 wyrazi większość ekspertów, to szanse na uatrakcyjnienie imprezy stają się iluzoryczne. No cóż: „pójdzie się” na spacer, albo użyje pilota.
I już na marginesie. W wywiadzie pan Czesław oświadcza także: Kolarstwo zostało skutecznie oczyszczone z dopingu, już nie ma sytuacji, że jeden zawodnik siada na rower i sam wygrywa etap, jak to było gdy "przykrywał" je doping. A dzień potem Andy Schleck po wielokilometrowym samotnym (de facto) rajdzie wygrywa etap z przewagą ok. 2 min. nad następnym zawodnikiem. I nie wiadomo teraz, czy Schleck pedałował ten etap na wspomagającym „koksie”, czy Lang „jechał" swój wywiad na mentalnym deficycie.
*
Niewątpliwie atrakcją relacji są pokazywane – „z lotu helikoptera” – krajobrazy malowniczej Francji, wielowiekowe warowne twierdze i fortyfikacje, miasta i miasteczka z ich zamkami, kościółkami. Co ważne – powab i piękno tych pejzaży jest dostrzegane i opisywane przez inteligentnych i dowcipnych komentatorów, którzy stanowią inny niewątpliwy atut telewizyjnych transmisji. Dostrzegłem u nich jednak pewne niepokojące tendencje…
Końcówki etapów Tomasz Jaroński relacjonuje radiowo. Dlaczego, skoro to jest telewizja, trudno dociec. W dodatku wymienia jedynie nazwiska finiszujących, których telewidz w tej sytuacji nie jest w stanie zidentyfikować. Podanie choćby koloru koszulki albo kasku byłoby bardziej wskazane, niż lejący się z komentatora potok słów niepotrzebnych.
Druga uwaga. Na jednym z etapów pokazali się Polacy: w grupie kilkunastu uciekinierów znalazł się Maciej Paterski, a na czele peletonu jechał w tym momencie Sylwester Szmyd. Sytuacja była fragmentaryczna, chwilowa, incydentalna  – na trasie takich wiele. W dodatku zupełnie bez znaczenia, bo do mety było kilkanaście kilometrów. U Krzysztofa Wyrzykowskiego spowodowało to jednak zaskakującą eskalację patriotycznego ożywienia.  Niczym „podrasowany marychą” młokos wygłosił, wspomagające „naszych", przydługie, męczliwe exposé. Nie wolne od zwykłych frazesów. Miejmy nadzieję, że była to tylko chwila dekoncentracji.
Tegoroczny Tour de France frapujący, bynajmniej, nie był. Nadzieję na poprawę należy upatrywać w tym, że – w przeciwieństwie do niektórych fachowców – pogląd taki podzielą także sponsorzy. I pozorowanego ścigania finansowo wspierać w przyszłości nie zechcą.

czwartek, 21 lipca 2011

Jaja pełnowartościowe i urażone wydmuszki

W Pucharze Ameryki Południowej (Copa America) w piłce nożnej sensacji bez liku. Zespoły Brazylii, Argentyny, Chile i Kolumbii nie osiągnęły nawet półfinałów. Ich przeciwnicy grali defensywnie, a bramki zdobywali głównie z kontry i po stałych fragmentach gry. Po wyczerpującym sezonie w Europie wyeksploatowane gwiazdy faworyzowanych krajów grały słabiutko i stąd m.in. takie rozstrzygnięcia. Przeładowany kalendarz, gdzie impreza goni imprezę, jest już doprowadzony do absurdu – grać na swoim normalnym poziomie przez cały sezon nie zdoła już chyba żaden wybitny piłkarz na świecie. Kto i kiedy ten wyniszczający „taniec z meczami” zatrzyma trudno powiedzieć. Wszystkim „z branży" to się bowiem opłaci. Dziennikarzom, niestety, też. Wierszówka i szmal za relacje telewizyjne są decydujące. Oni zatem tematu nie podejmą, choć właśnie to środowisko z wynaturzeniami walczyć powinno przede wszystkim. Więc może któryś wybitny piłkarz stworzy precedens i podpisze angaż na rozegranie w klubie tylko 52 meczów w sezonie. Kontrakt będzie mniej lukratywny, ale zachowując świeżość i unikając kontuzji może zapewnić klubowi więcej sukcesów, a tym samym finansowo wyjdzie na swoje. Rozmarzyłem się lekko, ale czas wakacji i urlopów podobnym rojeniom sprzyja.
*
Jednym z komentatorów  imprezy  jest Maciej Iwański. Ściślej mówiąc on nie komentuje, on tylko mówi. Na boisku taki delikwent miewa ksywkę „jeździec bez głowy”. Bowiem „gościu” jest nieprzewidywalny – nawet dla siebie. Podobnie z Iwańskim: sprawia wrażenie, że sam nie wie, co i kiedy powie. Z narządów, w które wyposażona jest jego głowa, używa on głównie ust. A te, niekontrolowane, śliną napędzane – bredzą obficie bezładnym słowotokiem. Kliniczne ilustracja chaotyczności i permanentnej dekoncentracji. Reasumując: typowa relacja piłkarska  TVP Sport.
*
Pogłoski jakoby przed walką z bratem Kliczką polski bokser Tomasz Adamek poddał się zabiegowi ekstrakcji jąder okazały się nieprawdziwe. Zdecydowanie bowiem zdementował je sam zawodnik Tomasz oświadczając, że w czasie tej walki trzeba będzie mieć jaja. I będę je miał – zapewnił. Dla widowiska znaczenia to, naturalnie, nie ma żadnego, ponieważ obaj zawodnicy wcześniej już zadeklarowali, że wystąpią w spodenkach.
*
W Polsat Futbol przed rewanżem Wisła–Skonto Ryga (1. mecz 1:0) studio prowadził Bożydar Iwanow. I wprowadził je w krainę absurdu. Gdy podano skład krakowian (optymalny) miał za złe trenerowi Maaskantowi, że ten nie próbuje zmienników! Zdaniem komentatora decydujący o awansie do następnej rundy kwalifikacji Ligi Mistrzostw mecz, jest najlepszą okazją do takich właśnie eksperymentów! Bo kiedy to zrobić jak nie w meczu o stawkę – majaczył Iwanow. Wisła, choć próbuje od wielu lat, do fazy zasadniczej LM nie awansowała nigdy. Promocja tam jest więc bezwzględnym priorytetem jej właściciela i sponsora.  I, co zrozumiałe dla każdego zaawansowanego nawet cymbała, najważniejszym aktualnie celem dla trenera. Holender Maaskant będąc tego świadom. nie podejmował bezmyślnego ryzyka, wygrał mecz i awansował do kolejnej fazy eliminacji. Iwanow nie zaskoczył Jest jaki był: zarozumiała i zadufana w sobie arogancka, medialna wydmuszka.
*
Smuciły natomiast komentarze gościa studio, zasłużonego dla Wisły, Macieja Żurawskiego. Bliski sportowej emerytury zawodnik nie znalazł uznania trenera i z klubu musi odejść. Zrobić tego z klasą, niestety, nie umie, pretensji i żalu do Maaskant ukryć nie potrafi. Dlatego majaczeniom Iwanowa nie zaprzeczał i w kontrowersyjnych opiniach go wspierał. Tak to jest: gdzie narcyzm i urażona ambicja – tam profesjonalnych ocen oczekiwać trudno. Co Iwanow i Żurawski klarownie potwierdzili.

sobota, 16 lipca 2011

Rafał Stec – admirator facjaty szmalem nalanej

Na stronie sportowej GW (Sport.pl felieton Rafała Steca Arsenal bez twarzy.
Na piłkarskim rynku transferowym „mówi się” o przejściu do Barcelony gwiazdy Arsenalu Hiszpana Cesca Fabregasa. Choć to na razie tylko spekulacje, autor już na wstępie wieszczy ponurą przyszłość tego zawodnika. W Arsenalu był kapitanem i liderem, a w Barcelonie pojawi się na boisku, gdy pochorują się Xavi z Iniestą, czyli będzie rezerwowym, podobnie jak w drużynie narodowej z którą dojeżdża do triumfów jako piątek koło u wozu (marzy mu się, podobno, bycie choćby zwykłym samochodowym „zapasem”). Cesc, to wybitny uczeń słynnego wychowawcy młodzieży profesora Arsene’a Wengera – pod jego okiem musiał dojrzeć zanim wydoroślał(!). W Premier League zaś Z wyspiarskimi buldogami środka pola zaczął się gryźć jako niepełnoletnie szczenię... Stec nie wspomina, iż było mu o tyle łatwiej, że osiągnął 1,50 m wzrostu, zanim urósł do półtora metra. A że kły wyrzynały się u niego w podobnym tempie – już jako szczeniak wzbudzał spory respekt wśród rosłych nawet buldogów. Przez okres następnych 25 cm Fabregas uzbierał w londyńskim klubie trzy setki meczów, setkę asyst, pół setki goli. Autor pisze, że gdyby został w klubie byłby jego żywą legendą, doczekałby się, być może, nawet pomnika i w obrębie obiektu Emirates Stadium pozostałyby na zawsze. Niestety, ubolewa Stec, z wiecznej chwały i monumentu nici. Dlaczego? Gdyż Fabregas uwalnia się od swojego mistrza, bo go przerósł. Mentalnie. Czyli zmądrzał, albo zmienił sposób myślenia – zamiast kierowcą i silnikiem Arsenalu w jednym, woli być w Barcelonie kołem „na dojazd”, wyciąganym z bagażnika sporadycznie, w razie wyższej konieczności.
Skąd ta desperacja? Stec jasno wskazuje winnego: Arsene Wengner! I wylicza jego występki: nawet w czasach zapierających dech triumfów – uchodził za odmieńca… żeby realizować swoje fantazje(?), drużynę odmładzał, transferował do niej najzdolniejszą młodzież z całego świata i rozwijał jej talenty. Jednocześnie jednak odmawiał inwestowania w luksusowe transfery i opłacania gwiazd luksusowymi pensjami…, a nawet ośmielał się odsprzedawać z zyskiem ceniących się wysoko buntowników. Po co to wszystko? Aby mieć alibi w razie porażki – jak chłopcy staną się mężczyznami przyjdą sukcesy!
Stecowi to się zdecydowanie nie podoba. Dlatego diametralnie zmienia zdanie o szkoleniowcu pisząc: Obwołałem kiedyś Wengera wielkim eksperymentatorem, który brawurowo prze pod prąd, wspaniałe urozmaicając współczesny futbol. Dziś coraz częściej przypomina on zdziwaczałego uniwersyteckiego wykładowcę, który stracił kontakt z realnym światem i szarpie się już tylko z własnymi szajbami. Jego najlepsi absolwenci to pojęli. Stąd też decyzja Fabregasa.
Mimo wszystko, właściciele Arsenalu licznymi szajbami tkniętego wykładowcy nie zwolnili. Widać też im nieźle odbija. I prą pod prąd, zamiast, głupoty jedne, z nurtem popłynąć po rozum do głowy: zwolnić tego hamulcowego, który choć Francuz, oszczędza niby obłędny Szkot – nawet cudzych pieniędzy żal mu wydać! A przed rokiem była okazja: wystarczyło przebić ofertę Realu i za Cristiano Ronaldo wyłożyć 100 milionów euro (sprzedany za 94); nawet przed kilkunastoma tygodniami był do wzięcia snajper Torres: cena śmieszna (w porównaniu) – tylko 50 milionów funtów. Dlaczego nie spróbowano dorzucić 5 melonów górką. Gamonie z Arsenalu się jednak zagapili i – właściwie za bezcen – ubiegła ich Chelsea. Co prawda Torres grając ok. 20 spotkań strzelił tylko jedną bramkę, ale po fakcie to każdy mądry.
Czytajmy dalej. Ponieważ Wenger nie rywalizuje w konkurencji kto wyda więcej, Stec ogłosił, że traci twarz trener, traci twarz jego drużyna. Autor nie podaje swego wzorca klubu z twarzą. Można się jednak bez trudu domyślić, że wielbi takie wyraziste, pyzate, nalane szmalem gęby jak Real Madryd, Chelsea Londyn czy Manchester City. Jednak Hiszpanie od 9 lat, wydając w międzyczasie krocie na transfery, Ligi Mistrzów nie wygrali, a drużynie z Londynu nie zdarzyło to się jeszcze dawniej, bo nigdy. Mimo, że Roman Abramowicz – by dopaść celu – w ciągu 8 kolejnych lat zainwestował w Chelsea około miliarda euro! Stec o tych faktach dobrze wie, ale musi rżnąć głąba, bo podając je, polemizowałby sam ze sobą w tym samym felietonie.
Teraz nieco poważniej. Jak w tym absurdalnie wynaturzonym światku osiągnąć sukces, jakie drogi do niego prowadzą, jak ograć bogatszych, gotowych ponieść każdą cenę, by osiągnąć – z obłędem w oczach wypatrywany – szczyt? To jest pytanie dla takich m.in. klubów, jak Arsenal. Forsa tu nie wystarczy, bo jej nie starczy (np. w 2008/2009 zysk netto właściciela klubu spółki akcyjnej Arsenal Holdings wyniósł nieco ponad 16,5 milionów funtów).
Wzorem wydaje się być Barcelona*, dla której edukuje, kształtuje i przekazuje piłkarzy wspaniale funkcjonująca klubowa La Masia. Pochodzący z całego globu wychowankowie tej szkółki stanowią trzon pierwszego zespołu. W miarę potrzeb drużyna uzupełniana jest „obcymi” – ostatni nabytek to gwiazda Valencii, reprez. HiszpaniiDavid Villa. Podobną politykę prowadzi Arsene Wegner i właściciele Arsenalu. Jak się wydaje optymalną – finanse klubu mają się dobrze, zadłużenia nie ma, drużyna regularnie kwalifikuje się do LM. A co do gwiazd, których domaga się Stec: najdroższe grają gdzie indziej. Ale ci gracze, których klub pozyskał w ostatnich latach – Rosicky, Arszavin, Chamach, Nasri oraz last minute Gervinho – to nie byli niedoświadczeni chłopcy, Rafale Stec! Z różnych względów nie wszyscy spełnili oczekiwania, ale to inna kwestia.
W zakończeniu autor zauważa budzenie się świadomości graczy Arsenalu. Otóż zaczęli pojmować, że są tylko uczniakami, bez szans na znaczące zwycięstwa, bo w laboratorium nawiedzonego eksperymentatora nie czują się królami (futbolu), lecz co najwyżej królikami. Doświadczalnymi.
Jak to skomentować? Najprościej było powiedzieć, że je.ło faceta potężnie i cała nadzieja, że mu odpuści. Bo przecież… Piłkarze Arsenalu zarabiają po kilkadziesiąt tysięcy funtów tygodniowo i w większości są reprezentantami swoich krajów, klub zajmuje regularnie miejsca w pierwszej 4-ce zespołów Premier League, co roku drużyna gra w LM. Wielu młodych graczy: Szczęsny, Fabiański, Vermaelen, Wilshire, Walcott, których piłkarsko ukształtował Wegner, staje się w większości podstawowymi zawodnikami drużyny – zasadnie więc czują się dowartościowani, w profesji spełniającymi się doskonale. I całą tę grupę piłkarzy i jej trenera Stec nazywa elegancko królikami doświadczalnymi nawiedzonego eksperymentatora.
Czas podsumować. Stec często buja w obłokach, epatuje kwiecistym stylem i wyrafinowaną frazą – taki już ma narcystyczny styl. Ale trudno się było spodziewać, że zabrnie w tak piramidalne nonsensy
Jednak dalej chłostać go już nie sposób. Pogłębiać jego samookaleczenie bowiem było działaniem wysoce niehumanitarnym. Dlatego okażmy mu empatię i życzmy rychłego powrotu do psychicznej równowagi.

* Zauważyć jednak trzeba, że Barcelona ma Messiego. Bez niego o podobną dominację klubowi byłoby znacznie trudniej, jeśli w ogóle byłoby to możliwe. Na argument, że Hiszpania gra bez Messiego, a jest mistrzem globu odpowiedź jest prosta: bo tam gra najawięcej zawodników z Barcelony! Niestety, wiarygodna konfrontacja Barcelona–Hiszpania jest niemożliwa. Obie jednocześnie nie mogłyby bowiem zagrać w optymalnych składach!



środa, 13 lipca 2011

Przepis na „sukces”: przekręt, rajwoch, fartowny prezes

Polsat Sport. Siatkówka: Liga Światowa. Turniej finałowy w Gdańsku: 1. Rosja 2. Brazylia 3. Polska
Byłoby dobrze, gdyby ludzie mówili, że mamy fartownego prezesa
prezes PZPS Marian Przedpełski
Wyobraźmy sobie, że skład grup w piłkarskich ME 2012 w Polsce utworzono by wg aktualnej klasyfikacji UEFA (plus Polska i Ukraina jako gospodarze) bez rozstawienia, „jak leci”. Wtedy skład grup mógłby wyglądać np. tak:
Grupa A  1. Hiszpania  2. Holandia  3. Niemcy  4. Anglia
Grupa B  1. Włochy  2. Portugalia  3. Chorwacja  4. Norwegia
Grupa C  1. Ukraina  2. Grecja  3. Francja  4. Czarnogóra
Grupa D  1. Polska  2. Rosja  3. Szwecja  4. Dania
Na takie kpiny z opinii publicznej to nawet FIFA sobie nie pozwala. FIFA nie, ale…
Po eliminacjach Ligi Światowej do finału (Gdańsk, 6–10 lipca 2011) zakwalifikowało się osiem najlepszych zespołów. Podzielono je następująco:
Grupa 1                         Grupa 2
1.     Brazylia              1. Włochy
2.     Rosja                   2. Bułgaria
3.     Kuba                   3. Argentyna
4.     USA                    4. Polska
Dokładnie zgodnie z miejscami zajmowanymi w rankingu światowej federacji (FIVB)!
I-szą grupę zestawiono tak dlatego, aby po fazie grupowej spośród 4. najlepszych drużyn wyeliminować dwie! Cel jasny: ułatwić gospodarzom, czyli Polsce, najpierw awans z grupy, a potem – ewentualnie – możliwość walki o 3-cie miejsce.
Gdyby tworząc grupy zachowano elementarne zasady przyzwoitości, ich skład mógłby wyglądać np. tak:
Grupa 1                                  Grupa 2
  1. Brazylia                     1. Rosja
  2. Kuba                          2. USA
  3. Bułgaria                     3. Włochy
  4. Argentyna                 4. Polska
Wtedy kolejność miejsc, lokata Polski, skład podium – byłyby aktualnym wykładnikiem ich sportowej klasy. Tak się nie stało. Administracyjna ingerencja sprawiła, że toczona w cieniu gangsterskiej manipulacji impreza, przyniosła rezultaty sfałszowane. „Na całe szczęście” (ulubiony komentarz Swędrowskiego, gdy przeciwnik „naszych” spartoli) Polacy na tym zyskali. No cóż, mają fartownego prezesa.
W ostatnim meczu eliminacyjnym Polska, aby awansować do finałowej 4-ki musiała pokonać Argentynę. Pokonała ją… po 5-ciu ewidentnych pomyłkach sędziów na niekorzyść Latynosów („naszych” tym razem nie skrzywdzono). Fartowny „prezio” to skarb!
Gdyby nasza reprezentacja zajęła 3-cie miejsce w grupie odpadłaby z rozgrywek i w weekend graliby tylko „obcy”. Straciłaby więc na tym telewizja Polsat. Bo mecze bez udziału Polaków byłyby dla reklamodawców programami mniej atrakcyjnymi. Stacja jednak uszczerbku nie doznała, więc niech pamięta komu to zawdzięcza: jego ksywka – fartowny Marian!
Przebieg meczów komentowali najczęściej Tomasz Swędrowski i Wojciech Drzyzga. O szwindlu wstępnym nie wspomnieli. Naturalnie prowadzący pomeczowe studio Jerzy Mielewski także z omerty się nie wyłamał. Natomiast, jak zawsze, aplikował swoim rozmówcom-słuchaczom obfite pouczenia i wskazówki z zakresu oceny spotkania siatkarskiego. Tym razem doszkalał trenerów Ryszarda Boska i Ireneusza Mazura. Tzn. jego zdaniem doszkalał. Bowiem ci na „panamielewski" geniusz są już dość odporni. Siedzieli zatem spokojnie z lekko kpiącymi minami i z nad pokaźnych mikrofonów znacząco porozumiewali się wzrokiem. Cierpliwie czekali, aż mentorowi „parcie na szkło” trochę zelżeje i da im coś powiedzieć. Studio z udziałem medialnego belfra Mielewskiego śledzę zawsze z upragnioną nadzieją, że ktoś wreszcie, powszechnie znanym gestem, zwróci się do niego z propozycją: puknij się, kolego, w czółko, może zmądrzejesz! Oczywiście z mojej strony taka sugestia wobec Mielewskiego jest także zawsze aktualna. Ale na wizji miałoby to specjalny smaczek!
*
Tomasz Swędrowski i Wojciech Drzyzga to niewątpliwie najlepsza para komentatorów, ale… gdy nie relacjonują meczów rodaków, zwłaszcza reprezentacji. W ostatniej imprezie znakomicie np. poprowadzili zarówno mecz półfinałowy Argentyna–Brazylia (0:3) ze zjawiskowym setem (40:42!), jak i fascynujący finał Rosja–Brazylia (3:2). Z nimi to się oglądało!
Relacje z meczów Polaków były o klasę gorsze. Nie potrafią, niestety, okiełznać w sobie wałacha-kibola i przez to są chwilami żałośni. Szkoda, że mają tak mało ambicji, aby z tym walczyć! Ale u pana Tomasza sprawa wydaje się poważniejsza. W ostatnim meczu eliminacji Polska grała z Argentyną. Musiała wygrać, żeby awansować. Swędrowski od początku był podrasowany emocjonalnie i z palnika nie schodził, a dramaturgia systematycznie płomień pod nim podkręcała. Przy stanie 2:2 w setach i 13:13 w tibreaku, Argentyńczyk zaserwował w siatkę – 14:13, setbol i meczbol dla Polski! W tym momencie bliski już wrzenia Tomasz Swędrowski wydobył z siebie jeden z najbardziej koszmarnych dźwięków jakie istota ludzka może z siebie wygenerować. Cywilizowany człowiek, jeśli go nie zarzynają, wciągają na pal, albo chociaż nie zgniatają mu jąder lub w innym sposób nie torturują – nie może tak się zachowywać. Tym bardziej, że był w pracy, że słuchało go kilkadziesiąt tysięcy ludzi, że jakaś kultura, dobre wychowanie obowiązują. Skąd zatem takie zachowanie u inteligentnego przecież i kompetentnego faceta?
Obawiam się, że Swędrowski zapadł na schorzenie, które nazwałbym: syndrom alkoholika. Tknięty tą przypadłością delikwent jest zupełnie normalnym człowiekiem… ale tylko wtedy, gdy jest trzeźwy! Jak zacznie „ciąg” to wkrótce staje się niepoczytalny i tylko detoks może go uratować. Podobnie dzieje się ze Swędrowskim, choć przyczyna uzależnienia inna: jego przekleństwem jest własne nieokrzesane kibolstwo. Gdy komentuje mecze „obcych” – normalny. Łyknie parę minut relacji „swoich” – patologia rozwija się błyskawicznie. Podstawowa trudność w leczenie alkoholizmu jest taka, że chory musi zaakceptować swe uzależnienie i podjąć terapię czyli przestać pić. No, właśnie. Może ze Swędrowskim nie będzie tak źle. Zaaplikować mu detoks, czyli dać odpocząć od kilku meczów reprezentacji. A potem pilnie obserwować.
Ale jakoś pomóc mu trzeba! Bo wyobraźmy sobie, że komentuje, decydujące o medalach, akcje Polaków w imprezie wyższej rangi, np. ME lub . Przecież wówczas jakiejś tragicznej w skutkach reakcji jego organizmu wykluczyć nie można! Że napisałem zbyt mocno, że przesadzam? To proszę w moim domu zachowywać się tak, żebym nie musiał u gościa diagnozować patologii! Bo wtedy mam obowiązek mu pomóc. Swędrowskiemu pomagam tym tekstem.
*
W jednej kwestii komentatorzy Polsatu Sport byli zgodni: mamy wspaniałych, najlepszych na świecie kibiców, wyprzedziliśmy tu glob zdecydowanie i niech inni nas naśladują i doganiają.
A co widać z ekranu. Przede wszystkim zachowanie publiczności nie ma prawie żadnego związku z tym, co dzieje się na parkiecie. Widownia przypomina bezwolne manekiny i kukiełki, animowane głosem nachalnego krzykacza-wodzireja. To on – wyposażony w mikrofon, zwieńczający gigantyczną aparaturę nagłaśniającą, wrzeszcząc jak obdzierany ze skóry – nakazuje im obowiązującą aktualnie formę (tzw.) dopingu. Drze się np.: wszystkie ręce klaszczą – i komplet samorządnych, niezależnych kończyn górnych wali „spontanicznie” jedna w drugą, albo ryczy: wygrać mogą tylko Polacy – a samodzielne stadko wrzeszczy posłusznie, ile płuco wydoli, kolejna wersja: wszyscy śpiewają jak najgłośniej mogą „Stepie szeroki którego okiem…” – i znowu publika posłusznie wydziera twarz, bo w stepie, jak okiem sięgnąć, dużego wyboru nie ma. Inna forma kulturalnego, sportowego dopingu: „głośnik” podrzuca jakiś krótki temacik muzyczny, prosi tłum o wrzaskliwą jego interpretację, a całość kończy walenie w bęben jakiegoś zgrywusa, który przyniósł do hali instrument, żeby sobie podopingować siatkarzy. Dodać należy, że ów przejmujący wrzask potęgowany jest nadawaną nieustannie głośną muzyką.
Cały ten jazgot nie jest żadnym dopingiem, a raczej dość tandetnym, ogłuszającym jarmarcznym hepeningiem. Przestańmy majaczyć o próbach zaszczepienia tego kiczowatego widowiska w Europie i świecie – sensu większego to nie ma. Stadko owieczek beczące pod batutą naczelnego tryka – to ma być produkt eksportowy. Wolne żarty! Poważni ludzie tego nie kupią!
PS1. Brązowe medale wręczał Polakom Minister Sportu, a złote Rosjanom niższy rangą prezes PZPS. To „kara" za gen. Anodinę i raport MAK-u?
PS2. Co do tytułu. Ogromnej ambicji i determinacji siatkarzy polskich nie mam zamiaru podważać. Tym bardziej, że poza Kurkiem (klasa sama w sobie!), Ignaczakiem i Możdżonkiem była to drużyna złożona z graczy drugiego planu i debiutantów. Ale dlaczego forsowany jest Woicki kosztem Fabiana Drzyzgi? To trudno zrozumieć!

piątek, 8 lipca 2011

Komentarze z narcyzem i kibolem w tle

Trwa finał Ligi Światowej w siatkówce mężczyzn. Relacje w Polsacie. Z komentatorów na specjalne czoło (które wymaga solidnego weń puknięcia) wysuwa się bezwzględnie Krzysztof Wanio. Rozmiar rozrastającego się w nim narcyza jest już monstrualny. Ostatnio pracował z Ireneuszem Mazurem, który – co prawda – mówi we własnym, etnicznym narzeczu ale na siatkówce się zna. W relacji jednak dominował Wanio. Każdą prawie opinię znanego trenera Wanio „tfu-rczo” uzupełniał. Z uporem upierdliwego komara brzęczał wokół Mazura bezustannie. W tonacji za to dużo bardziej ubogaconej. Od krzyku i wrzasku do ochrypłego rechotu – obrzydliwego zwłaszcza wtedy, gdy Wanio raził nim nasze uszy po swoich kretyńskich niby-dowcipach. Ktoś musi mu wreszcie uświadomić, że nie jest merytoryczny – tylko bezczelny i zarozumiały, że nie jest dowcipny – tylko żałosny i że bęcwalstwo nie jest nigdy oznaką inteligencji. Na tym opisywanie Wani kończę. Nie jest wart opinii o sobie nawet w takim mizernym jak ten blogu.
Następny mecz z Eugeniuszem Mazurem komentował Marek Magiera – niebo i ziemia. Choć nie idealnie to Magiera relacjonował a Mazur komentował. Dało się słuchać i oglądać.
Najlepszy jak dotąd (czy wciąż?) duet Tomasz Swędrowski i Wojciech Drzyzga zaczyna być coraz bardziej denerwujący. Zwłaszcza wtedy, gdy „musi” kibicować kosztem komentarza. Relacjomując mecze rodaków obaj tracą umiar, dystans, koncentrację – o rzetelności trudno mówić, bo do głosu dochodzi wtedy prostacki kibolek i króluje niepodzielnie. Jakże oni modlili się w intencji Naszych w czasie (przegranego 0:3) meczu z Włochami. Ileż to razy po pojedynczych, udanych zagraniach Polaków błagalnie przesuwali paciorki różańca: no, może teraz, może wreszcie to będzie ten impuls, może teraz się przełamiemy, no musimy, jeżeli chcemy to..., teraz albo nigdy. Nic to nie dało. Zapomnieli chłopcy, gdzie leży Watykan i kogo on tam specjelnie nie potępia!
Pojawiała się też częsta u Swędrowskiego fraza: na całe szczęście. Słyszy się ją po nieudanym zagraniu przeciwnika – takie westchnienie ulgi, że nas nie dobili. W I. secie meczu Włosi prowadzili 24:13 czyli mieli 11(!) setboli i zagrywkę. Serwis wylądował na aucie. Po nim zaś „z automatu” komentarz… na całe szczęście. Rzeczywiście mieliśmy dziki fart – i jak znacząco on nam pomógł! Przegraliśmy nie do 13, tylko 21:15. Jak widać T.S. do szczęścia potrzeba niewiele – wystarczy przedłużyć mu agonię o 2 pkt.
Takie właśnie absurdy można wygadywać, czyniąc z siebie pośmiewisko, gdy „niedrożna” staje się łączność między rozumem a językiem. A zakłóca ją osobisty kibol. Czas chyba najwyższy go zakneblować.
Partner w tym względzie niewiele lepszy – jedynie bardziej panuje nad sobą: nie ma u niego w głosie wtrętów histerycznych. Ale bliźniańczo podobny psudokibic Swędrowskiego ma się u Drzyzgi równie komfortowe.
Piszę ten tekst, gdy jeszcze nie wiadomo czy Polska zakwalifikuje się do finałowej 4-ki. (Jeśli Włosi wygrają z Bułgarią na pewno nie!). Finały bez Polaków będą smutniejsze, ale o 75% zyskają, pozbawione szowinizmu, komentarze pary Swędrowski–Drzyzga.
Gdy zaś Polska awansuje znowu sobie pokibicują. Niestety!

sobota, 2 lipca 2011

Wirtuozeria chałturą paskudzona

W Polsacie Extra relacje z tenisowego Wimbledonu. Chwała za to Polsatowi, bo to jedyna stacja, dzięki której można obejrzeć tę niezwykle prestiżową imprezę. Niestety tutaj pochwały się kończą. Dalej jest już tylko gorzej, albo wręcz bardzo źle, bowiem poziom komentatorów jest dramatycznie niski. A to co wyprawiała Katarzyna Nowak relacjonując mecz Djocović–Tsonga (3:1) zakrawa wręcz na skandal. Gadała przez cały czas i w dodatku z męczącą słuchacza manierą w głosie. Nowak meczu nie komentowała – ona go odprawiała. Co rusz wpadała w debilne zachwyty głupawej nastolatki. Popatrzcie Państwo na to wyjście w górę, za chwilę: co za zejście w nogach, albo co za zejście niskie w kolanach, łoł, jak on jest niesamowicie rozciągnięty Djocović, popatrzcie Państwo na ten staaaaart, ten doooobieg, no i to uderzeeeenie, łoł, ha, ha, brawo! Naturalnie wykrzykiwane z emfazą przymiotniki w rodzaju niewiarygodne, cudowne, niebywałe, niesamowite to także stały jej repertuar. Irytująca była również inna przywara Nowak. Zaczynała jakąś kwestię głosem normalnym, a potem przechodziła w tony coraz cichsze aż do szeptu i kończyła prawie niesłyszalnym już mamrotaniem. Taki rodzaj frazy mdlejącej – jak ktoś leży narąbany, mówi coraz ciszej, ciszej, potem „mamrotką” i w końcu chrapie. Żeby Nowak chrapała byłoby pół biedy, człowiek by chwilę pogwizdał i ją zaryglował. Mógłby wtedy spokojnie oglądać wirtuozów, których kunszt nie jest relacjonowany przez medialnych partaczy. Dzisiaj o 15.00 wreszcie finał kobiet. Piszę wreszcie, bo to już ostatnia w tym turnieju, nas telewidzów, przymusowa randka z panią Nowak. Proponuję, żeby następne spotkanie wyznaczył jej w swoim gabinecie dyr. Kmita. Czas po temu najwyższy, panie Przełożony. Nam telewidzom należy się odrobina szacunku i poważnego traktowania. A poza tym ma Pan chyba w kontrakcie klauzulę, nakazującą dbanie o pozytywny wizerunek stacji. Donoszę uprzejmie, że zatrudniona przez Pana Katarzyna Nowak działa na szkodę Polsatu.  A Pan tolerując ją staje się takich działań współwinnym!
*
Inny komentator Polsatu Tomasz Lorek uprawia własne, wielce oryginalne dziwactwo. Niektóre wyrazy – zwłaszcza bezokoliczniki – wymawia z akcentem na końcowe „ć”, akcent ten przeciągając. Brzmi to mniej więcej tak:. Djocovićsiiiii chciał tę piłkę koniecznie wygraćsiii, ale nie udało mu się dobrze jej trafićsiiii. Proponuję panu Lorkowi nauczyćsiii się  normalnie akcentowaćsiiii, aby poprawnie mówićsiiii, albo ewentualnie się zamknąćsiiii i nie otwieraćsiiii! I tak mu, Kmito, dopomóższszszsz!
*
– Jaka jest różnica między Adamem Małyszem a Bohdanem Tomaszewskim?*
– Adam Małysz wiedział, kiedy odejść.
*
Jeden mecz relacjonowali Tomasz Tomaszewski i Wojciech Fibak. Było najczęściej tak:
– Widziałeś, Tomku, jak on to zagrał. Tak grali kiedyś Sampras, Lendl, albo Agassi.
– I Rafter, Wojtku, albo Gerulaitis.
– Masz rację, Tomku.
– I Ty, Wojtku, w 1976 po południu w Melbourne tak zagrałeś i prowadziłeś 5:1. Ale wtedy jeden z widzów kichnął i piłkę wyrzuciłeś na aut.
– Pamiętam tę pechową piłkę, Tomku, ale kichnięcie mi umknęło.
– Ja pamiętam to świetnie, Wojtku, tatuś mi opowiadał!
Naturalnie panowie mogliby się umówić i pogadać ze sobą „na mieście” za własne forsę, a nie za mój abonament. Ale, co tam. Osobiście nawet czuję się dowartościowany, skoro stać mnie na sponsorowanie milionerów!

* Jest (jeszcze) komentatorem tenisa w Polsacie Sport.

Obserwatorzy

O mnie

Warszawa, Poland
Kibic sportowy