niedziela, 27 lutego 2011

Panowie, szukajcie sensu!

Trwają MŚ w narciarstwie. Skoki chciałem oglądać na TV HD, ale tam usłyszałem Włodzimierza Szaranowicza, więc szybka przerzutka na Eurosport, a tu… Marek Rudziński! Wybór jak w popularnym powiedzeniu: między dżumą a cholerą. Ale którego do której przypisałem – nie powiem. Dla ułatwienia tylko dodam, że wybrałem TV HD.
Bardzo żałowałem, że nie było Bogdana Chruścickiego. Przy okazji chciałem go przestrzec. Niech Pan nie usiłuje relacjonować na modłę kolegi Marka – a tak było w czasie biegu Justyny Kowalczyk. Próbując podobnych słowotoków zachłysnąć się można i nieszczęście gotowe. On takie napady ma już od lat. A przewlekłość schorzenia powoduje, że jego aparat artykulacyjny już przywykł i miele ozorem z szybkością szlifierki. Niech Pan nie stara się Rudzińskiego ani zagrać, ani naśladować. Tu nikt nie ma szns. Poza tym szkoda zdrowia.
Włodzimierz Szaranowicz błysnął w relacji z kwalifikacji konkursu skoków. Zapowiadając Schmitta przypomniał, że w 2001 roku Niemiec został przed Małyszem a w 2003 Polak mu się zrywalizował. Pięknie powiedziane! Po raz pierwszy od lat ciepło pomyślałem o Szaranowiczu. Po ludzku przejęzyczył się, tworząc przy okazji zabawny neologizm.
W czasie konkursu głównego jednak niestety – nie przejęzyczył się ani razu. Więc m.in. usłyszeliśmy, że Karelin jest nieogolony, to oddaje jego stany wewnętrzne, Małysz natomiast wtopił się w ten wiatr, który mu przeszkadzał. O innym skoczku, będącym akurat w powietrzu: urodziło mu się dziecko i będzie chciał się pokazać.
Włodzimierz Szaranowicz był prawdopodobnie ogolony, bo prezentował standardowy dla siebie stan wewnętrzny. Nikt mu nie wadził, zatem bez trudu wtopił się w konkurs, co najwyżej sam przeszkadzając w oglądaniu. Konkludując – życzyć mu wypada dorodnych wnuków i wnuczek. Będzie miał wreszcie co pokazać!
*
Znacząco także błysnął niedawno komentator Kołtoń. W czasie meczu Braga–Lech namawiał Poznaniaków do intensywnego tropienia. Czego? Już mówię.  (Lechici) muszą poszukać większej aktywności, po chwili proponował im poszukać dryblingu, innym razem stwierdził, że któryś zawodnik szuka strzału, w końcu, że Lech musi poszukać bramki.
Jego kolega Mateusz Borek zaś, gdy zobaczył, że któryś piłkarz wiąże but natychmiast zrelacjonował wiąże buta. Podobnie mógłby wiązać sznura, strugać wióra, stawiać mura lub innego sobie wykombinować twóra.
Wymienionym tu kilku Panom proponuję ponownie przeczytać tytuł. I zapamiętać!

piątek, 25 lutego 2011

Yayeczka purée

Liga Europejska: Braga–Lech 2:0 i Lech wyeliminowany.

U wielu optymizm, co zwał się Lech
po tej przegranej – zwyczajnie zdechł.
Lecz miejmy dystans do pseudoklęsk –
za chwilę Małysz, Stoch, Kowalczyk – więc:
w górę serca, niech zwycięży (u)śmiech!

wtorek, 22 lutego 2011

W Café Futbol pojawiły się Lepperki!

Prezesem Warty Poznań (I liga) została niedawno Izabela Łukomska-Pyżalska. Choć nie jest to precedens, to jednak panie na tym stanowisku są raczej rzadkością. Ale już ewenementem jest fakt, że pani Prezes była przed laty fotomodelką Playboya, na którego okładkach, skąpo odziana, pokazywała swoją seksowną figurę. Epatowała golizną także w innych tego typu magazynach, np. w CKM. Aktualnie ta 34-letnia pani jest właścicielką, wraz z mężem, firmy developerskiej. Pani I.Ł-k postanowiła ratować zagrożoną spadkiem Wartę, wykładając własne pieniądze na spłatę klubowych długów i finansując bieżącą jej działalność. Obiecała nawet, że w nadchodzącej rundzie rozgrywek bilety na mecze zespołu będą bezpłatne, a na stadionie rozdawane będą – też za darmochę – kiełbaski, a nawet słodycze dla młodocianych kibiców. Tak na marginesie: ciekawe w jakim stanie są nerwy męża Pyżalskiego!
Styczniowa (2011) nominacja wzbudziła naturalnie zainteresowanie mediów. Bo rzeczywiście jak to się stało, że kobiecie zarabiającej głównie nagością, teraz – ciągle odzianej – też się kasa zgadza? Próbowały zgłębić ten fenomen takie tuzy medialne jak Fakt czy Super Ekspres. Wypełniając przykładnie dziennikarskie misje opublikowały więc stosowne artykuły i reportaże, ilustrowane obficie przeszłymi negliżami przyszłej pani Prezes. I choć dociekliwie ją odpytywano, to odpowiedzi i wyjaśnienia pani Ł-P – umieszczane zwykle w gazecie na tle fotki z jej o 10 lat młodszym biustem, albo na jednym z jędrnych (wtedy) pośladków – ze zrozumiałych względów umknęły uwadze czytelników tych gazet. No, ale jak tu skupić się na rozumieniu czytanego tekst, gdy pod spodem jest tyle do oglądania?
Ze sporym opóźnieniem tematem zainteresował się (20.II.) coniedzielny Café Futbol emitowany w Polsat Sport. Uroda, renoma i hojność pani prezes Ł-P sprawiły, że autor wspomnianego programu Mateusz Borek osobiście zechciał się pofatygować do Poznania, by przeprowadzić stosowny wywiad, który stał się potem podstawą wyemitowanego w niedzielę reportażu.
Zaczyna się on niezwykle atrakcyjnie. Początek opiszę z oglądanego odtworzenia. Wciskam play, następnie stop i potem przewijanie do przodu – leniwie snuje się opcja slow motion. Majestatycznie ekran wypełnia głowa pani Izabeli, długie włosy przerzuca wdzięcznie za siebie; teraz zbliżenie na – zanurzone w obfitą aplikację – prawe oko i profil ze zgrabnym noskiem. Następnie pojawia się, usytuowane w podobnym anturażu, oko lewe i takiż profil z przeciwległą częścią organu, co wącha. Wreszcie kadr wieńczący wstępną sekwencję. Przed oczami widzów pojawiają się wydatne usta z krągłymi zacierkami różowych warg – spragnionych, wilgotnych tą wymowną wilgocią, którą wszyscy znamy. Stęsknione długo nie czekają. Ze szparki, którą utworzyły, wypełza zroszony kropelkami śliny kształtny języczek i zaczyna je delikatnie pieścić – jego wierzch muska górną, jego spód gładzi spragnioną dolną. Jestem przekonany, że opisana sekwencja doprowadziła do wielu spontanicznych orgazmów u telewidzów płci obojga!
Po takim relaksującym wstępie zaczyna się wywiad. Najpierw wywiadowca Borek zadał bardzo taktowne pytanie penetrujące. Zapytał, czy trudno się było przestawić pani Ł-P z oglądania seriali na prezesurę. Okazało się, że łatwo, bo rozmówczyni nigdy seriali nie oglądała. Zdumienie, że takie kobiety w ogóle istnieją pan Mateusz zgrabnie zamaskował i odpytywanie kontynuował. Pani Prezes coś tam odpowiadała. Ważniejszy jednak był pojawiający się w międzyczasie drugi plan. Dla urozmaicenia realizator pokazywał bowiem fotki – nazwijmy je – porównujące: na ekranie pojawiała się np. współczesna odziana pupa z przyległościami pani Joanny, stojącej przed widzianymi w tle piłkarzami, a zaraz potem jakaś okładka z jej gołą pupą z przeszłości. Inna konfrontacja: Prezes aktualnie siedząca w ubraniu na kanapce, a za chwilkę retro: jeszcze nie prezes – naga, ujeżdżająca okrakiem chłopa bez slipek itd. Koniec reportażu wieńczyło zbliżenie pięknej Prezes z opcją: szeroki uśmiech.
Zaraz po emisji pan Mateusz ze znaczącym uśmiechem zapytał pana Kołtonia: powiedz Roman, czy te usta mogą kłamać? He, He, he. Obecny w studio trener Czesław Michniewicz też: he, he, he. Zagadnięty pan Romek też chichotał radośnie: no, wiesz he, he, he. To grono subtelnych wesołków jeszcze chwilę równie inteligentnie sobie pożartowało i wśród radosnego chichrania program dobiegł końca.
Dobra telewizyjna robota! Wspaniałe nawiązanie do tradycji, której prekursorem jest – szkoda że dziś marginalizowany – Andrzej Lepper. Jakże pięknie ten jurny samiec rechotał, po własnym dowcipie! Brakuje dziś takich osobowości. Cenne, że lukę tę starało się wypełnić stadko rubasznych samczyków z Café Futbol.
Reasumując: wzorcowy przykład publicystyki nie tylko piłkarskiej, ale sportowej w ogóle.

PS. Na tym tle raziło zachowanie czwartego w studio Wojciecha Kowalczyka. Otóż po reportażu ponurak ten wcale nie chichotał. Lekko się tylko uśmiechając powiedział, że trener Warty stoi obecnie przed trudnym zadaniem: jego podopieczni muszą bowiem teraz grać dobrze i widowiskowo, bo inaczej zamiast ich boiskowych zmagań, kibice oglądać będą obecną na widowni panią Prezes.
Możliwe, że to inteligentny i dowcipny zarazem komentarz, którego mężczyzna nie musi się wstydzić.. Ale co z tego: w tym towarzystwie i w tym momencie zupełnie nie na miejscu. Panie Wojtku: zaczyna Pan coraz bardziej nie pasować do tego grona!

poniedziałek, 21 lutego 2011

Nie poganiajcie ich!

W finale tzw. Łelsz Ołpen Higgins wygrał z Maguirem 9:6. Komentowali bez zarzutu Przemek Kruk i Rafał Jewtuch.
Porywający był zwłaszcza ostatni frejm. Przegrywający Maguire próbował zyskiwać punkty, stawiając przeciwnikowi snookery. Udawało mu się to ze zmiennym skutkiem, bo Higgins zaciekle się bronił. I choć bardzo długa, to jednak ta końcowa  rozgrywka była fascynująca.
W czasie jednego z wcześniejszych półfinałów komentatorzy rozmawiali o zapowiadanej zmianie przepisów tej dyscypliny. Stacjom telewizyjnym trudno jest wcisnąć w ramówkę snookerowe imprezy bo ich trwanie jest mało przewidywalne. Planuje się więc m.in. ograniczenie czasu na zagranie – bodaj pan Przemek stwierdził, że 30 sekund to byłoby optimum. Pozwolę sobie na polemikę.
Dam przykład, lekko szokujący – przyznaję – ale czasem taki najlepiej oddaje punkt widzenia. Część ludzi, zaspokajając naturalne potrzeby, preferuje odwiedzanie w tym celu agencji towarzyskich. Inni wolą jednak związki niekoniecznie na zawsze, ale jednak nieco dłuższe, uważając, że osoba którą się zna, ceni i choć trochę, zwłaszcza z wzajemnością, lubi – to gwarancja przeżyć nieporównywalnie pełniejszych.
Wracam do tematu. Jeżeli zawodnikom grającym na najwyższym poziomie zabierzemy czas, to snooker stanie się inną dyscypliną. Byle szybko, bez dłuższego namysłu, byle jak, byle zdążyć. Pojawi się zwykłe partactwo, będą mnożyć się banalne błędy. Presja biegnących sekund, wymuszająca pośpiech to zabójstwo dla finezji, kunsztu, precyzji. A bez tych elementów gra przy zielonym stole stanie się momentami potyczką trywialną, prostacką. Maestrię zastąpi masturbacja. Będzie jak w agencji.
Dlatego uważam, że są inne sposoby „czasowego ucywilizowania” snookera.  
Np. ilość rozgrywanych frejmów. W ostatnim turnieju w Walii dla wyłonienia zwycięzcy wystarczyło w finale wygrać 9 partii. I tę ilość uważam za optymalną!  A w Mistrzostwach Świata? To jest horror! W 1/32 – awans daje dopiero 10  wygranych (przy 10:9 trzeba więc grać 19 partii), w 1/16 i 1/8 – odpowiednio 13 (czyli możliwych jest 25), w 1/217 (33), w finale  18 (35!). Półfinał, czy finał może przegrać ten, kto pierwszy uśnie! W innych imprezach takich tasiemców co prawda nie ma, ale i tak są one stanowczo za długie. Po co? Tutaj widzę bardzo duże możliwości oszczędzania czasu.
Inna propozycja. Zawodnik przy stole osiąga zwycięski wynik i gra dalej, bo chce wbić prestiżowe 100 pkt. Dla satysfakcji, dla miłośników statystyk? To szczytne cele, ale czas biegnie. A wystarczy przecież upoważnić sędziego by ten – po uzyskaniu informacji od przegranego że do stołu już nie podejdzie –  natychmiast frejma zakończył. Z jednym wyjątkiem – gdy jest szansa na maksymalne 147 pkt.
Można także dyscyplinować zawodników, zbytnio celebrujących niektóre wbicia. Czy to w formie rozmowy przed imprezą, czy też przez zwrócenie uwagi przez arbitra w czasie trwania frejma; z ewentualną groźbą jego przegrania. Tutaj sędziowie są wobec niektórych zawodników zbytnio tolerancyjni.
Być może fachowcy podsuną jeszcze inne pomysły. Ale powtarzam: nie poganiajcie grających, zostawcie snookerowym geniuszom czas, bo zniszczycie piękno tej gry! A tak postępują tylko barbarzyńcy.
Naturalnie nie mam zamiaru postulować zamykania towarzyskich agencji. Nie mam także wątpliwości, że będą się odbywały zawody snookerowe według innych, uproszczonych reguł. Ale najważniejsze imprezy powinny być rozgrywane według dotychczasowych zasad – jedynie z mniejszą ilością frejmów, naturalnie. Które zawody konkretnie? Niech zdecydują znawcy przedmiotu.
Nie ruszajmy tych mądrych przepisów, bo takie perełki jak ostatnia rozgrywka meczu Higgins–Maguire i wiele innych pozostaną tylko smutnym wspomnieniem.

Yayeczka purée
W celu skrócenia czasu trwania frejmów wymyślono odmianę snookera z połową bil czerwonych. Tzn. niezupełnie z połową, bo tych jest jak wiadomo 15. Więc w nowej wersji bil jest zdaje się 7. Ale dlaczego nie 7,5? Po pierwsze byłaby uczciwa połowa, a po drugie jakie emocje przy wbijaniu tej połówki. Zawodnicy i sędzia musieliby chyba nałożyć przyłbice, bo cholera wie, gdzie takie g…. mogłoby polecieć! Widzowie w pierwszych rzędach w maskach. Jednym słowem dramaturgia i ubaw po pachy! Pomysł do wykorzystania gratis!

niedziela, 20 lutego 2011

Wyjęci z pod prawa. Medialnego

Oglądanie meczu Lech–Storting (1:0), a zwłaszcza jego I-szej połowy to była zwykła strata czasu. Na boisku, upstrzonym śnieżnymi aplikacjami, trwał piłkarski ping-pong. Dlatego nie oceniam komentatorów Polsatu Sport (Mateusz Borek i Roman Kołtoń) tylko im zwyczajnie współczuję. Relacjonować takiego gniota to żadna satysfakcja, chociaż zwycięstwo – okraszone dramatycznym skowytem radości po strzelonej bramce – cierpienia obu nieco zrekompensowało.
Telewidz, w przeciwieństwie do komentatorów, mógł przeskoczyć sobie na inny kanał. Ja to szczęśliwie zrobiłem i na Eurosporcie, gdzie „leciał” snooker (Otwarte Mistrzostwa Walii) obejrzałem maksymalnego breaka w wykonaniu legendy tej dyscypliny Stephena Hendryego (po raz 10-ty w karierze!). Zdziwiłem się tylko, że takie osiągnięcie wyceniono jedynie na 1 tysiąc funtów! Jak widać Walijczycy, jak to Szkoci, oszczędni niczym nasi Centusie. Po popisie pana Stefana wróciłem na mecz Lecha i zobaczyłem wkrótce jedyną bramkę, która dała poznaniakom minimalne zwycięstwo. I za to „minimalne” zainkasują z pewnością więcej niż Hendry za „maksymalne”. Tak to bywa.
Przy okazji. Zwrócono mi uwagę, że wielu chłoszczę, a nad swoimi ulubieńcami rozciągam parasol ochronny. Chodzi mianowicie o komentatorów snookera Rafała Jewtucha i Przemka Kruka, których wyłącznie chwalę. A powinienem być bardziej krytyczny. Mój kolega zwrócił np. uwagę na tasiemcowe prognozy, zwłaszcza pana Przemka, na temat: co teraz może być zagrane? Często zresztą przewidywania te bywają całkowicie nietrafne. I rzeczywiście, sam słyszałem takie mniej więcej rozważania: żeby wyjść na kolejną bilę będzie teraz musiał zagrać o jedną, dwie a nawet o 3 bandy. A ten nie użył żadnej! Uzyskał dobrą pozycję bezpośrednio, stosując jedynie rotację. I najświeższy przypadek: w czasie półfinału wymienionego turnieju (Selby–Maguire) obaj relacjonujący stanowczo zbyt często się zapominali, dialogując jak w pubie. Przyznając więc rację koledze, chciałbym jednocześnie przypomnieć komentatorom, że choć znają się na snookerze znakomicie, to ci przy stole często im dorównują, a niekiedy nieznacznie nawet przewyższają. Zatem powściągliwość w prognozach i ocenach wskazana. I proszę pamiętać Panowie, że wielu telewidzów to wasi zdeklarowani zwolennicy. Proszę więc nas nie zawodzić!
Szkoda, piszę to po raz kolejny, że media nie zajmują się recenzowaniem komentatorów. Temat tabu – wiadomo: sami dobrzy znajomi albo koledzy! Sytuację pogarsza fakt, że również przełożeni zupełnie nie reagują. A wystarczyłaby czasem zwykła, koleżeńska uwaga. Byłaby szansa eliminowania drobnych uchybień i błędów, zanim nie staną się one dokuczliwą dla telewidza anomalią. Wtedy bowiem o naprawę trudniej. Bo jak np. zwrócić teraz uwagę Karolowi Stopie, który popadł już w zaawansowany, postępujący infantylizm, bo mówi jak do dzieci w przedszkolu. Czego dowodem np. bzdurne facecje w czasie meczu Sciavone z Pietrową, wygłaszane, co gorsza, w czasie rozgrywania decydujących, bo meczowych, piłek. Nestor już, a knoci jak gołowąs.
Obecnie jednak jakikolwiek, drobniutki nawet zarzucik przełożonego może prof. Stopę obrazić i pójdzie on komentować tenisowe imprezy do konkurencji. Tego Witold Domański nie zaryzykuje. Panie Witoldzie, a wystarczyłoby może,  przed laty proste: Karolku, tenis to dyscyplina skomplikowana, ale z (pseudo)filozofowaniem na jego temat nie ma co przesadzać! I gdy piłeczka w grze, to bądź uprzejmy, chłopcze, grzecznie milczeć! Być może ta koleżeńska uwaga spowodowałaby, że współczesny, dorosły Karol wolny byłby od tych trapiących go przypadłości. Dodajmy – wielce dla uszu i inteligencji telewidza – dokuczliwych.

czwartek, 17 lutego 2011

Przemysław Pełka – relacja perełka! No, prawie.

Polsat HD, Liga Mistrzów, Arsenal–Barcelona 2:1, komentował Przemysław Pełka.
Czego chcieć więcej? Wszystkie elementy, tego spektaklu na wysokim lub bardzo wysokim poziomie. Do tego znaczący akcent polski na boisku, czyli Wojciech Szczęsny w bramce Arsenalu – też bez zarzutu.
Cieszmy się, że taki piękny sportowy wieczór był nam dany.
*
GW. Relacja z powyższego meczu z tytułem
Szczęsny wygrał z Barceloną
Nie wiem czy tytuł pochodzi od  autora tekstu. Jeśli tak, to moja recenzja tego tytułu brzmi:
Rafał Stec przegrał z przesadą
Może z niebyt grubą, ale otyła to ona była!

środa, 16 lutego 2011

Café Misja

PolsatSport. Café Futbol. program Mateusza Borka.
Tym razem gościem był Maciej Murawski. Niegdyś piłkarz a od niedawna trener piłkarzy Zawiszy Bydgoszcz (v-ce lidera II ligi). Pan Maciej stwierdził na wstępie, że jednemu łatwiej być dobrym piłkarzem a drugiemu dobrym trenerem. Ujawnił również, że zawód piłkarza od zawodu trenera się różni. Np. jako piłkarz na trening sobie tylko przychodził, a teraz jako trener musi także być do zajęć przygotowany i mieć ich plan. Klarowny wywód. Sądząc z rozmaitych wypowiedzi byłych piłkarzy, kolegów Murawskiego, kiedyś zawodnicy ostro imprezowali, nie to co teraz. Dlatego na co dzień ich jedynym problemem było w miarę szybko wytrzeźwieć na poranny trening. I to było wtedy zapewne jedyne zmartwienie pana Macieja jako zawodnika. Natomiast teraz zauważył, że trener musi być przytomny na dzień albo i dwa przed zajęciami. Do obowiązków jego należy przecież  przygotowanie planu pracy, rozrysowanie schematów akcji ofensywnych i defensywnych, zaplanowanie indywidualnych zajęć, rozpracowywanie i przygotowanie taktyki pod najbliższego przeciwnika, itd. Dlatego adaptacja byłych kopaczy do „trzeźwej” trenerskiej egzystencji jest taka trudna i z tego też powodu nową drogę zawodową Macieja Murawskiego śledzić będziemy z życzliwą uwagą. Już zresztą można zauważyć znaczny progres. M.M. zapytany w programie o niedawne przejście  Bartosza Ślusarskiego do Lecha Poznań (z Cracovii) ocenił transfer bardzo pozytywnie. W uzasadnieniu porównał tego piłkarza do niejakiego Ariena Robbena (Bayern Monachium i reprezentacja Holandii), którego obiecujący Maciej zobaczył w akcji, komentując mecz Bundesligi w Eurosporcie 2. Zaimponowało mu ciekawe rozwiązanie taktyczne trenera Bayernu Luisa van Gaala. Otóż lewonożnego rodaka podstępnie ustawił on na prawej stronie (skrzydle), ten zaś – realizując perfidny zamysł Luisa vana – z piłką u nogi zbiegał po przekątnej w lewo i strzelał na bramkę (zdobył w tym meczu 2 gole) albo wypracowywał kolegom dogodne sytuacje. Te taktyczne knowania, komentujący mecz popularny niegdyś Muraś od razu jednak wychwycił! Co prawda piłkarz Robben tak samo zaskakująco gra od mniej więcej 5-ciu lat, ale dotychczas bystry Maciej oglądał go tylko jako czynny lub były zawodnik, więc jak miał to zauważyć. Wystarczyło jednak, że zmienił optykę i proszę jaki rezultat. Jeżeli więc, zdaniem Murawskiego, tak samo będzie grał polski nożny mańkut Ślusarski, Lech zrobił dobry zakup a Cracovia głupią sprzedaż. Czy porównywanie obu tych piłkarzy nie jest zbyt śmiałe? – powściągliwie zapytał prowadzący Mateusz, życzliwie się uśmiechając, by nie pogarszać stanu zdrowia Macieja. Nie – usłyszał rozstrzygającą odpowiedź   bo z Bartoszem grałem. Borek inteligentnie tematu nie drążył –pozwolił tym samym pytanemu wrócić do równowagi.
*
Pierwszy mecz w fazie pucharowej Ligi Europejskiej Lech gra na miejskim stadionie w Poznaniu, wybudowanym ze środków publicznych m.in. na Euro 2012. I ma kłopot. UEFA uznała bowiem, że obiekt nie jest w pełni bezpieczny dla organizowania masowych imprez (m.in. zakwestionowano drożność dróg ewakuacyjnych). Dlatego zezwoliła sprzedać bilety jedynie na 20 tys. miejsc (z możliwych 40 tys.). Lech się odwołał. Mateusz Borek zadzwonił więc do mecenasa pana Jacka Masioty, przedstawiciela  prawnego Lecha Poznań, by zasięgnąć informacji o losach tego odwołania. Tak przynajmniej telewidzom i mecenasowi się wydawało. Ale Borek niczym Zagłoba – okazał się mistrzem fortelu. Chodziło mu bowiem o zwabienie mecenasa do udziału w programie! Więc gdy tylko Jacek Masiota próbował odpowiedzieć: że czeka na uzasadnienie restrykcji UEFA, że ma ona nadejść w poniedziałek… itd. – Mateusz Borek już go miał! Zapytał znienacka, czy Lech zwróci się do władz Poznania o wyrównanie strat, bo z powodu wadliwie wybudowanego stadionu klub może sprzedać 20 tys. biletów mniej*. Zaskoczony mecenas odpowiedział, że stadion jest własnością Miasta Poznania a Lech go jedynie użytkuje, więc to niemożliwe! Ta wymijająca i pokrętna fraza na szczęście nie zbiła z tropu M.B. Natychmiast ostro ripostował, ale… w pół słowa przerwał mu obecny w studio ekspert od każdego i publicysta na każdy temat Roman Kołtoń. W dłuższym wykładzie wytknął mecenasowi, że stadion miał kosztować 500  mln zł, a kosztował ponad 700! A teraz trzeba jeszcze wydać 30 albo i 60  mln by naprawić usterki. To są nasze, publiczne pieniądze, to skandal grzmiał aż do przegrzania zaperzony, czupurny w żarliwym odporze towarzysz** Romek. Przygaszony mecenas coś tam jeszcze podukał i wyraźnie przybity z ulgą przyjął końcowe dziękuję. Tak to Borek i Kołtoń prawniczych ignorantów zdemaskowali. Nie ulega bowiem wątpliwości: kancelaria Masioty dopuściła się rażących zaniedbań. Lech powinien zostać przez nich ostrzeżony, że zamierzając użytkować konstrukcyjny chłam, pakuje się w szemrane transakcje z władzami Miasta Poznania. Fakt, że Masiota i jego  kumple to prawnicy, a nie inżynierowie nadzoru budowlanego, niczego nie zmienia. Nieznajomość prawa nie zwalnia od odpowiedzialności, o czym prawnicy powinni wiedzieć najlepiej. Prawa budowlanego także, panowie mecenasi!  
To był piękny przykład zaangażowanego, wręcz misyjnego telewizyjnego dziennikarstwa. Tak trzymać Panowie!

  * Odwołanie Lecha częściowo uwzględniono – ostatecznie na stadionie będzie nieco ponad 29 tys. widzów.
** Naturalnie towarzysz Mateusza Borka w wielu telewizyjnych relacjach.

poniedziałek, 14 lutego 2011

Orientacje seksualne komentatorów

Trwają alpejskie MŚ. Zjazd mężczyzn „robił” w Eurosporcie Witold Domański. Gdy minął metę mistrz supergiganta Włoch (nomen omen) Innerhofer W.D. tak się rozpływał nad jego klasą, że przeoczył prawie połowę przejazdu następnego zawodnika. Wreszcie się ocknął i rzuciwszy okiem stwierdził, że ten to jedzie słabiej. Nie dodał tylko od kogo, bo za chwilę pokazano międzyczas „słabszego”: był lepszy od poprzednika o 0,41 sek!. No, no rzucił treściwie pan Witold. Ten słabszy w końcu okazał się lepszy i zdobył MŚ. Był to Kanadyjczyk Guay (czyt. Ge).
Witold Domański zaprosił do współkomentowania Marcina Szafrańskiego. Ze wszech miar zasadnie. Dzięki byłemu alpejczykowi dowiedzieliśmy się, np. że jedna z zawodniczek zawisła na udzie wewnętrznej narty. Gdzie narta ma udo pan Marcin jednak nie ujawnił. Będą jeszcze slalomy kobiet i mężczyzn. Jest więc szansa, że dowiemy się czegoś więcej o anatomii nart a może nawet doczekamy się wykładu Z czego zbudowana jest narta zewnętrzna?
Zjazd kobiet zachciało mi się oglądać „w komforcie”, więc przełączyłem na TVP HD. Pani komentatorka podała nazwisko pierwszej zawodniczki i rozpoczęła opowieści dziwnej treści. Szusująca alpejka nie interesowała jej kompletnie. Przypomniała natomiast, że zjazd mężczyzn wygrał Kanadyjczyk gej. Czyli zamiast nazwiska ujawniła jego orientację seksualną. I bardzo słusznie. Nazwisko mistrza świata zna każdy w miarę rozgarnięty kibic, a tylko nieliczni wtajemniczeni jaką preferuje płeć. Dzięki pani komentatorce teraz już liczni.
*
W TVP Sport mecz Niemcy–Włochy w piłce nożnej komentował Jacek Jońca. Tzn. komentował to za mało powiedziane. On tak niemiłosiernie piep…ył, że Jońca to jest już nie tylko nazwisko, to wręcz jakaś nowa werbalna orientacja seksualna (WOS). I taką przypadłością nie jest tknięty tylko on. Podobne upodobania mają także papużki nierozłączki, istni bracia syjamscy z Canal+Sport: Grzegorz Milko i Tomasz Lipiński. Zrośnięci są tą samą mową-trawą, werbalnym badziewiem, gadką-szmatką, niewyobrażalnym truciem i bełkotem. Czyli, pod pretekstem komentowania ligi włoskiej, lecą Jońcem wzbogacając orientację zupełnie nowymi figurami stylistycznymi. A sądząc po słownej potencji – niejednym nas jeszcze zaskoczą.
Szukajmy dalej admiratorów tej orientacji.
*
Piłkarz argentyński Javier Mascherano (Barcelona) przyjechał do Gijon na mecz miejscowego Sportingu z Barceloną (1:1). Oglądający pilnie spotkanie komentator Leszek Orłowski ujawnił, że piłkarz ma w tym mieście babcię od strony matki (niezwykle istotna informacja!). Przyjechała z Argentyny przed laty i tu osiadła. Dalszymi gałęziami tego drzewa genealogicznego Javiera M. w Hiszpanii są nieznani mu dwaj kuzyni, zajmujący się w Gijon handlem alkoholem. Tu L.O. wymienił nazwę trunku. To rodzaj jabcoka – wyjaśnił kolega Orłowskiego Jacek Laskowski, który słusznie zamiast zawracać sobie d… relacją, na ogół słucha pilnie tego, co mówi kolega Leszek. Wracajmy jednak do naszych genealogicznych konarów, czyli kuzynów. Otóż postanowili oni podarować Mascherano flaszkę tego towaru, którym z zyskiem obracają. I tu smutek… Orłowski nie wiedział, czy do wręczenia upominku doszło. Taka wpadka! Laskowski wyraził przypuszczenie, że Mascherano zapewne wolałby dostać prezent bez konieczności spotykania z rodziną. He, He, He. Kolega Leszek nie zaprzeczył.
No, i co? Czy nie znaleźliśmy dwóch dalszych, znaczących członków WOS.
Nasuwa się tylko pytanie: po co Canal+Sport emituje w tym czasie wspomniany wyżej mecz? Jakiś kurdupel, nieudacznik Messi, czy inny kaleka Xavi pałętają się po ekranie i nie można spokojnie słuchać pasjonujących opowieści inteligentnych komentatorów. A przecież telewidz z przyjemnością obejrzałby obu panów bezpośrednio na wizji. Z możliwością telefonicznego kontaktu na żywo. Ja np. zapytałbym o losy babki Mascherano od strony ojca. I z czego żyją ewentualni kuzyni w Argentynie. Może wyjaśnią to następne relacje z ligi hiszpańskiej w Canal+Sport.

czwartek, 10 lutego 2011

Wet za wet

Mnie więcej tydzień temu w rozgrywkach LM siatkarze Skry Bełchatów przegrali na wyjeździe z belgijskim Roeselare 1:3. Komentator Polsat Sport Krzysztof Wanio stwierdził Skra skompromitowała się. Tak sobie leciutko werbalnie pierdnął, nabrzmiało mu to sobie puścił śmierdziela w eter. W przelocie, mimochodem, przy okazji relacji z zupełnie innego meczu. Grzecznie, elegancko, wytwornie, smaczniutko napluł publicznie na grupę utytułowanych sportowców i ich trenera.
Uzasadnienia naturalnie żadnego. Nie zauważył, że to pierwszy mecz, że dopiero rewanż w Polsce zdecyduje o awansie  jednej z drużyn. Że belgijska drużyna to niewygodny, groźny, zwłaszcza u siebie przeciwnik, że gra siatkówkę bardzo zespołową, kombinacyjną, że ma znakomitego rozgrywającego (Depestele)*. Prześlepił, że Skra gra bardzo dużo spotkań, w pucharach, w kraju i za granicą, w różnych strefach czasowych a idiotyczny tasiemiec krajowej Ekstraligi dopełnia reszty. Nie ma czasu ani na odpoczynek, ani  na trening! Wreszcie nie dostrzegł, że to jest sport, że nie zawsze faworyt musi wygrać, że nawet najwybitniejsi mają chwilę słabości (w przeciwieństwie do niektórych medialnych nieudaczników, którzy są słabością wyłącznie). Tego wszystkiego pan Wanio nie zauważył.
Od siebie dodam, że w składzie Skry są mistrzowie Europy, wielokrotni mistrzowie Polski, kilku czołowych graczy świata. Ich dokonania wobec telewizyjnego partactwa Wani to jak niebo i ziemia, ocean i kropelka, jak kultura i pewien Krzysio. Z pod krytyki naturalnie wyjęci nie są. Ale wyrażanie najbardziej nawet negatywnych ocen i opinii nie należy mylić z insynuacją i opluwaniem ocenianego, panie Wanio! To abc, każdego dobrze wychowanego człowieka, zwłaszcza funkcjonującego w przestrzeni publicznej!
Skra rewanż wygrała i awansowała! To teraz medialny wydmuszku – na kolana i przeproś! Za bezmyślne klektanie dziobem,, za pychę, za zarozumiałość.  I proś o przebaczenie.
Na co dzień staram się nikogo nie obrażać, ale to na co pozwalają sobie niektórzy telewizyjni gęgacze –  nie tylko sportowi zresztą – przechodzi ludzkie pojęcie. Ileż w nich pychy, zarozumiałości, bezczelności, tupetu. Dlatego  ktoś musi, przynajmniej niektórym, odpłacić pięknym za nadobne.  I trzeba to zrobić w ich stylu. Inaczej nie zrozumieją!
 
   * Opis druzyny na podstawie opinii Wojciecha Drzyzgi, którą naturalnie podzielam.

wtorek, 8 lutego 2011

Na podłość i prostactwo lekarstwem bęcwalstwo

Przypomnijmy obowiązujące prawo: na mecze międzypaństwowe rozgrywane w terminach FIFA zawodników do reprezentacji kluby zwolnić muszą. Na spotkania w pozostałych terminach takiego obowiązku nie mają.
Teraz fakty. Trener Franciszek Smuda powołał do reprezentacji 4 zawodników z Polonii Warszawa: na mecz z MołdawiąJodłowca i Sobiecha i na spotkanie z Norwegią Mierzejewskiego i Sadloka. Ponieważ mecz z Mołdawią miał być rozegrany poza terminem FIFA, Józef Wojciechowski, właściciel Polonii, na udział swoich piłkarzy w tym meczu zgody nie wyraził. Ale po mediacji PZPN – na to przystał. Tyle, że wbrew wcześniejszym ustaleniom, zwolnił piłkarzy jeden dzień za późno. No to urażony Smuda wycofał powołania dla całej czwórki!
Komentarz.
Smuda się obraził i ukarał reprezentację oraz chcących grać w niej piłkarzy. Przekonanie, że rzekoma obrona własnej czci to podstawowe kryterium, którym powinien kierować się selekcjoner, jest fałszywa. Od wyimaginowanych prywatnych fobii ważniejsze jest dobro drużyny. Dlatego Smuda powinien zaaprobować spóźniony przyjazd dwójki piłkarzy na Mołdawię i mieć dwóch kolejnych na mecz z Norwegią. A tak popełnił błąd. Tym większy, że z naddatkiem zrealizował pierwotny zamysł Wojciechowskiego (bo ten dwóch zwolnić musiał, a nie zwolnił żadnego!).  Niestety, selekcjoner jest człowiekiem prostym – zbyt prostym jak na to stanowisko. Stąd chwiejność, niekonsekwencja, mylenie priorytetów i bezrozumna nadwrażliwość. PZPN mu nie pomoże. Siermiężny Prezes ma mentalność równie nieskomplikowaną.
Jak elementy budowanych przez swoje firmy mieszkań Józef Wojciechowski traktuje zatrudnianych w Polonii trenerów i piłkarzy. Gdy mu nie pasują to nie tylko ich bezceremonialnie wyrzuca,  ale często w mediach poniża i wręcz, gnoi, ostentacyjnie depcząc ich godność. Z Wojciechowskim więc żadnych umów zawierać nie można. Selekcjoner powinien zatem w przyszłości korzystać z piłkarzy Polonii tylko w meczach rozgrywanych pod egidą FIFA. Bo wtedy – mocą prawa – nieokrzesanie i podłość zostaną okiełznane.
Wydawało mi się, że to najlepsze cywilizowane rozwiązanie. Mateusz Borek z Polsatu Sport znalazł inne. W autorskim Café Futbol ogłosił, że to piłkarze Polonii powinni okazać nieposłuszeństwo pracodawcy i „na kadrę” jechać mimo jego sprzeciwu. Dzielnie wtórował mu zaproszony do studia były kopacz Kosecki, który ogłosił mianowicie, że powolani gracze Polonii nie mają jaj, czyli są nieudacznikami i pierdołami. Bo kiedyś, to ho, ho... Taki Tomasz Kłos np. to miał jądra jak balony i wyposażony w takie dwa środki lokomocji powietrznej, mimo zakazu,  zwiewał na zgrupowania do kraju nawet z zagranicy.
Nawoływanie do łamania prawa i anarchizowania relacji między klubami a reprezentacją i to w telewizji o ogólnopolskim zasięgu, jest medialnym bęcwalstwem. A ubliżanie przy okazji Bogu ducha winnym ludziom od mięczaków i tchórzy – publicznym oszczerstwem. Borek powinien ich przeprosić za siebie i Koseckiego. I to już w najbliższym Café Futbol.
A przy okazji panie Borek. oprócz opisanego tu ekscesu, plecie Pan bzdury także w relacjach „na żywo” (patrz ostatni wpis). Z pozycji doceniającego Pana zdolności i predyspozycje telewidza, czyli nie wroga, wygląda to na smutną zawodową degrengoladę. Wielki talent może stać się niedługo jeszcze większą, trywialną klapą. Zjeżdżasz Mateuszu Borku po ostrej równi pochyłej. Czas najwyższy na autorefleksję. Póki rozrastający się w Tobie narcyz całkowicie Ci to uniemożliwi.

poniedziałek, 7 lutego 2011

Snookerowy jarmark

Eurosport. Snooker. German Masters. Komentowali: Rafał Jewtuch i Przemek Kruk.
Organizatorzy wpadli na genialny w swej prostocie pomysł. Otóż rundy wstępne imprezy odbywały się jednocześnie na 5 stołach ustawionych w jednej ogromnej sali! Tylko stojący pośrodku stół, tzw. telewizyjny, zupełnie niepotrzebnie zresztą, okolony był ściankami. Ale to jedyne i drobne niedopatrzenie. Bo, na szczęście, parkaniki były bardzo niskie, a pozostałe usytuowane dookoła stoły pozostały już nieosłonięte. W takiej otwartej przestrzeni z przyjemnością więc słuchało się wyraźnych i ostrych dźwięków wbijanych z impetem bil, głośniejszych niż zwykle oklasków, szmerów podziwu czy hałasu widowni, poruszanej spektakularnymi niekiedy pudłami grających. W tej ożywczej, jarmarcznej scenerii, zabrakło jedynie widzów-klientów, przechadzających się swobodnie między stołami. Można by ustawić dla nich z boku stoisko z pamiątkami, kiosk z watą cukrową owijaną na miniaturce kija snookerowego, albo oferować pańską skórkę w formie kredy itp. Siedzący zaś i czekający na podejście do stołu zawodnicy mogliby udzielać wywiadów, rozdawać autografy, wesoło gaworzyć i przekomarzać się z kibicami, pozować z nimi do wspólnych fotek, imitować szermiercze pojedynki z posiadaczami kijów bejsbolowych, itp. rozrywki. Jakaż to korzyść, odreagowanie i relaks dla grających. Żegnajcie – znużenie, nuda, stres. Można oczekiwać, że następny Masters w Niemczech będzie więc jeszcze bardziej nowatorski i intrygujący dla wszystkich jego uczestników.
W fascynującym finale dwóch Marków – Walijczyk Williams pokonał Anglika Selby 9:7. Obaj komentatorzy jak zwykle – właściwi ludzie na właściwym miejscu. Ocena jednak będzie tylko 5–, bo pan Przemek Kruk pozwolił sobie na kilka zupełnie zbędnych monologów na tematy… zastępcze. Trochę się czepiam, ale za słodko też być nie może!
*
W Eurosporcie2 mecz Bundesligi Köln–Bayern Monachium 3:2. Przy głosie Mateusz Borek. Grzmi z emfazą:
No, i właśnie – powrót Peszki. To są zalecenia trenera Schefera. Niestety, czy się piłkarzowi podoba czy nie, w Niemczech nie ma, że grasz do przodu i nie wracasz, w Niemczech nie ma, że grasz swój mecz, że Cię interesuje tylko asysta czy bramka, tutaj – no przede wszystkim – trzeba wypełniać założenia taktyczne, nakreślone przez trenera.
Siedzący obok Tomasz Hajto, który grał kilka lat w Bundeslidze, nareszcie zrozumiał gdzie występował, na jakich zasadach i czego od niego wymagali trenerzy. Gdyby mu Borek powiedział to wcześniej, z całą pewnością piłkarz Tomasz byłby jeszcze lepszym zawodnikiem. Teraz zaś, już jako komentator, porażony erudycją kolegi – milczał.
*
W G.W. Sport.pl. pod kapitalnym tytułem Nie ma mocnych na samych swoich tekst-majstersztyk Rafała Steca. Rzecz o konflikcie Smuda–Wojciechowski.
Na ten m.in. temat rozmawiano także w studyjnym programie Polsatu Café Futbol.

Borek plan pierwszy
inni – dlań tło.
Kołtoń cokolwiek
nie ȧ propos.
Bajdurzył Kosecki
obszerny jak baca,
Kowalczyk zaś cierpiał –
wyraźnie miał kaca.
Aż westchnąć się chce:
To nie Café Futbol,
to Studio a fe!

Rafała Jewtucha lub Przemka Kruka
Próżno tam szukać!




sobota, 5 lutego 2011

Fajowy jest pan Ireneusz

Jeszcze parę słów o panu Ireneuszu. Otóż, powiem szczerze, lubię go. Jego język nie jest może wolny od potknięć, ale przez to czasami bardzo zabawny. Lubi sobie pożartować, bywa figlarny. Sądzę, że fajnie byłoby spotkać się z nim przy kieliszeczku czegoś, co potrafi lekko sponiewierać, i pogadać o życiu. Czy z ekranu widać jakieś jego wady? No może niekiedy subtelny koniunkturalizm  – zwłaszcza, gdy bywa pytany o różne gremia siatkarskiego związku. Ale, może mi się tak tylko wydaje. Krótko mówiąc: swój człowiek. W moim domu mile widziany gość z okienka.
Ale najważniejsze. Pan Mazur ma także pewną ważną zaletę jako komentator. Otóż swoich ocen i opinii nie przeciąga. Nie serwuje telewidzom wykładów. Kolega z którym pracuje, zwykle jest to Tomasz Swędrowski, zdąży zawsze zapowiedzieć serwującego zawodnika.
Z innymi komentatorami bywa różnie. Np. Karol Stopa (tenis) czy Wojciech Drzyzga (siatkówka) to niekiedy wykładowcy. Krótka forma wyraźnie ich męczy. No, ale to już są profesorowie. I to bardziej niż zwyczajni. Raczej zdecydowani, kategoryczni. Jednak przyznać trzeba, że jeden umie barwnie o swojej dyscyplinie opowiadać, a drugi na siatkówce zna się jak rzadko kto.
Tak czy inaczej, cała trójkę Panów cenię za profesjonalizm. Ale  najbardziej – powiem to w dużym zaufaniu – lubić da się pan Ireneusz. I dobrze!

piątek, 4 lutego 2011

Ireneusz Mazur czyli bezcenna telepatia komentatora

Polsat Sport. Liga Mistrzyń. Bank BPS Fakro Muszyna – Villa Cortese (Włochy) 3:2. Komentowali: Tomasz Swędrowski i Ireneusz Mazur.
Ireneusz Mazur zasłużonym trenerem jest. Z polskimi juniorami zdobył kiedyś . Obecnie zatrudnia się jako telewizyjny komentator ukochanej dyscypliny.
Rozległa wiedza profesjonalna w połączeniu z zachwycającą, barwną frazą, którą mistrzowsko się posługuje, wykreowały zjawisko – komentator kompletny! Jego oceny, spostrzeżenia, opinie daleko wykraczają poza szarzyznę telewizyjnej przeciętności.
Mógłby, co prawda, jakiś malkontent marudzić, że adresatem tych światłych dezyderatów są jedynie telewidzowie. Ale durnowata to uwaga. Bo, po pierwsze, każdy mecz można nagrać i wielokrotnym nawet odtwarzać – dla chcących zgłębiać wiedzę o siatkówce materiał bezcenny; w dodatku gratis. A, po drugie, w komentarzu pana Mazura pojawił się element absolutnie nowatorski, który nazwałem: destrukcyjne oddziaływanie telepatyczne na przeciwniczki polskich drużyn w celu ich psychicznej demolki. Zjawisko opiszą najlepiej cytaty z Prekursora.
Gdy jedna z Włoszek popełniła błąd usłyszeliśmy: Specjalnie jej nie współczuję, powiem to w dużym zaufaniu. I ja, panie Ireneuszu, Pana zaufania nie zawiodę – co prawda o tym napisałem, ale nikomu nie powiem.
W trakcie meczu jedna z siatkarek Muszyny przekroczyła dołem linię środkową i powinna być strata punktu. Ale sędziowie jednak tego nie zauważyli skomentował pan Tomasz, a pan Ireneusz dodał: I dobrze! Jakże wymowne i jak arcymistrzowsko zwięzłe!
Inne uwagi: Dobra gra Włoszek w obronie nie przekłada się na grę w kontrataku. I niech tak zostanie! Potem usłyszeliśmy także: Te błędy Włoszek są nam potrzebne! Komu zostało wydane to polecenie a następnie ta czytelna sugestia – któż odgadnie demiurga*?
Nie sądziłem, że sprawi mi taką przyjemność powiedzenie, że zawodniczka (włoska) przekroczyła 3-ci metr przy ataku (z II linii). Własnymi słowami sprawiać sobie przyjemność – co za kunszt! Innym trzeba aż ręki.
A teraz mniej telepatyczne cytaty.
(Nasze szczególnie) powinny walczyć tak od 16 czy 20 punktu, to będzie nam profitować – ocenił trener. Proste i w swej prostocie piękne: Wasz sukces będzie i dla nas sukcesował!
Po nieudanej obronie jednej z Włoszek piłkę złapał ich trener. Pan M. skomentował: Szkoleniowiec to, mimo wszystko, obce ciało. Ale nie dla wszystkich zawodniczek, panie Ireneuszu. Niech Pan pogada o tym przy piwku z Andrzejem Niemczykiem!
I ostatni już cytat. Rozemocjonowanemu panu I.M. wyrwało się: Musimy być konsekwentne! Niebywałe – ten człowiek pracował z taką rzetelnością i zapamiętaniem, że nawet chwilami zmieniał płeć! Panie Ireneuszu, Mistrzostwo Świata – tym razem już seniorów! Ma Pan komplet.
Tomasz Swędrowski rzetelnie i kompetentnie wykonywał swoją pracę – to już u niego standard. Ale w tych okolicznościach przekazu musiał pozostać w cieniu. Chociaż na zakończenie trochę błysnął. Po zwycięstwie Muszyny (telepatia kolegi swoje zrobiła) stwierdził bowiem: Z otwartą przyłbicą mogą jechać na rewanż.
To akurat dobra wiadomość. Po co zasłaniać takie urocze buźki!
*
W meczu Ligi Mistrzyń włoskiej Scavolini Pesaro z Dynamem Moskwa komentator Krzysztof Wanio omawiał… sytuację w polskiej drużynie Aluprofu Bielsko-Biała. To u niego normalne, jak najbardziej. W końcu to ta sama dyscyplin sportu! Ciekawsze było co innego. Mianowicie stwierdził, że podopieczne trenera Serwińskiego:

Znają smak bycia w przedpokoju siatkarskiego tortu.

Takiej głupoty nie można palnąć mając choćby tylko ptasi mózg. To można tylko powiedzieć!
Jeszcze przypomnę klasykę: Palnął jak łysy grzywką o kant kuli!

* W nowoczesnej filozofii termin ten oznacza doskonałą siłę twórczą (Wikipedia).

środa, 2 lutego 2011

Wpis otwarty do Rafała Nahornego

Na wstępie fragment Pana „wątku” z meczu Premier League Arsenal–Everton (2:1).
Nie ma w Arsenalu Sami Nasriego. Doznał kontuzji właśnie w meczu z Huddersfield. On grał w podstawowym składzie, choć początkowo był przewidziany tylko na ławce rezerwowych. No, ale Wegner wahał się do ostatniej chwili. Miał grać w podstawowym składzie Tomas Rosicky, no ale nie do końca zaleczył grypę, no i usiadł na ławce. Nasri wyszedł w podstawowym składzie i doznał kontuzji uda i musi pauzować ok. dwa, trzy tygodnie. To bardzo ważne, czy to będą dwa czy trzy tygodnie, bo Arsenal czeka bardzo ważny mecz w Lidze Mistrzów w Barcelonie.
Jaki sens mają barokowe wywody o poprzednim meczu, kto i dlaczego tam grał lub nie, kto miał wtedy nie zaleczoną grypę, a kto i kiedy zaleczy udo i czy zdąży na mecz, który odbędzie się za dwa tygodnie.To tylko jeden przykład spośród 100–150 takich i podobnych wątków, które wygłasza Pan podczas każdego meczu ligi angielskiej. Powtarzam sto do stu pięćdziesięciu! Dosłownie tyle, bo liczyłem kilkakrotnie w czasie różnych relacji – pisałem już zresztą o tym!
Jest takie przekonanie, że piłkarski sędzia jest tym lepszy, im mniej go słychać, im rzadziej ingeruje w grę. Pasuje jak ulał do komentatora. Bo to nie on jest najważniejszy, to nie on powinien się eksponować, to nie on gra tu główną rolę! Pan bowiem, jako komentator, pełni wobec telewidza funkcje usługowe. Powtarzam: tylko i wyłącznie usługowe, a nie! pierwszoplanowe!. Pańskim podstawowym obowiązkiem jest pomagać w oglądaniu widowiska, a nie przeszkadzać bzdurnym w tym kontekście badziewiem.
Czy zdaje Pan sobie sprawę, co produkowanie (przypominam: ponad 100 wątków w ciągu 90 minut!) takiego werbalnego szajsu oznacza? Najwyraźniej świadom Pan tego nie jest! Nie rozumie Pan, że to jest ordynarne psucie widowiska, dewastowanie wspaniałej często wizji nachalnym, bezmyślnym zagadywaniem jej, niszczenie boiskowej dramaturgii, ignorowanie pięknych zagrań, prześlepianie fascynujących powtórek. Słowem – świnieniem relacji (powtarzam: ponad 100 bobków w ciągu 90 minut!). Ileż to razy chciałoby się krzyknąć zamilcz psuju, popatrz, wstrzymaj oddech, zachwyć się, przecież to jest fascynujące. Nie gadaj, nie truj, nie pieprz, nie defekuj tych gównianych bobków-potworków. Miej umiar, wysil inteligencje i wrażliwość. Jesteś w domu u tylu ludzi – daj im spokojnie oglądać, niech nie cierpią przez Ciebie na „rozdwojeniem jaźni”: widzą kunszt – słyszą tandetę*.
Nie liczę na to, by Pan to zrozumiał. Ale niech Pan ma przynajmniej świadomość, że gdy sadzi te swoje bzdurne bobki, ktoś je tak właśnie ocenia i kwalifikuje.
I jeszcze jedno. Gdy w programie Canal+Sport pojawia się zapowiedź meczu „na żywo” wizja zgadza się zawsze. Natomiast komentator prowadzi w tym czasie jakiś prywatny magazyn najczęściej nijak do obrazu nie pasujący. To swoisty sabotaż, działanie na szkodę własnego pracodawcy, bo w konsekwencji połowa jego produktu (relacji) to towar niepełnowartościowy. Jest rzeczą zadziwiająca, że takie anomalie są tolerowane. Czy nikt tego w Cana+ nie dostrzega? Czy tam w ogóle istnieje jakiś nadzór nad komentatorami?
Teraz podpowiedź. Jest Pan, czego nigdy nie kwestionowałem, znakomitym znawcą angielskiej piłki. Czy myślał Pan o tym, by spróbować własnego, autorskiego, 30 czy 45 minut trwającego programu? W takim magazynie większość osławionych Pana wątków znalazłaby właściwe forum do ich ogłaszania. Wtedy przestałby mi Pan w końcu przeszkadzać w spokojnym oglądaniu, tego co lubię. A jednocześnie spróbował poczynić krok naprzód w swojej zawodowej karierze! Zyskalibyśmy obaj! Kto nie robi postępów, ten się cofa. Jak widać taki truizm też trzeba czasem przypominać.
Swoją drogą, dlaczego Canal+Sport mając, obok Pana, takich niekwestionowanych ekspertów jak Tomasz Lipiński (liga włoska) i Leszek Orłowski (liga hiszpańska) zdobył się na jeden tylko magazyn autorski** (Sport+Extra), prowadzony przez Rafała Wolskiego, który (w porównaniu) nie zna się na żadnej z tych lig! Więcej – Pan i wspomniani koledzy – bywacie tylko u Wolskiego gośćmi. I nie Wy, ale to on, zadając pytania, decyduje o czym macie mówić. Eksperci – petenci? Czy ktoś w Waszej stacji zwrócił uwagę na ten paradoks?
Reasumując. W paskudzeniu relacji „na żywo” – Pan i Pana koledzy – doszliście już do ściany. Jesteście anachroniczni i tandetni – całkowicie nie pasujący do kontekstu. Czy będziecie nimi nadal? Mam złe przeczucia – wydajecie się być niereformowalni. Podobnie jak Wasz zwierzchnik.

  * W podobnym stylu komentują również Tomasz Lipiński, Leszek Orłowski, Grzegorz Milko, Jacek Laskowski a także niestrudzony w paplaniu durnych „pieprzot" – określenie Marii Peszek – Przemysław Rudzki,  ostatnio coraz aktywniejszy, niestety.
** Liga+Extra Tomasza Smokowskiego i Andrzeja Twarowskiego to magazyn Ekstraklasy polskiej

Obserwatorzy

O mnie

Warszawa, Poland
Kibic sportowy