Przed świętem Bożego Narodzenia rozmawiałem z trzema znanymi i lubianymi komentatorami Canal+Sport. Wszystkim zadałem to samo początkowe pytanie. Dziś przedstawię opowieści dwóch z nich.
Ja: Dzień dobry panu.
Tomasz Lipiński: Dzień dobry.
Proszę opowiedzieć nam trochę o lidze włoskiej „od kuchni”.
Już zaczynam – najpierw o zawodniku Tulio Cipioli. Swego czasu był taki obyczaj w niektórych regionach Włoch, że przy prokreacji i urodzeniu musiał być zawsze obecny ojciec. Zwłaszcza gdy przewidywano przyjście na świat przyszłego piłkarza. Nie dziwota więc, że poród Tulio pilnie śledził jego tata. Niemowlę tuż po narodzinach niespodziewanie dla obecnych puściło tak głośnego bąka, że i dorosły by się nie powstydził przyklasnąć. Ojciec, wielki orędownik i koneser „kopanej”, był kanonadą syna wprost zachwycony. „Za dwadzieścia lat nasza Squadra Azzurra będzie miała znakomitego środkowego napastnika, dysponującego piorunującym strzałem” – zawyrokował. – „A na co dzień widzę tylko jeden klub godny mojego syna – to Arsenal”. „Dlaczego właśnie tam”? – zapytał lekarz. „Bo oni mają przydomek «Kanonierzy»” odparł z uśmiechem uszczęśliwiony ojciec! Jednak mimo tak znakomitej rekomendacji wstępnej Cipioli kariery wielkiej nie zrobił – z powodu nabytej wady w budowie ciała. Gdy doszedł bowiem do dorosłości okazało się, że ma niezwykle krzywe nogi; do tego stopnia, że najwyższy był wtedy, gdy siedział na podłodze. W czasie ślubu kościelnego Tulio i jego narzeczona szli do ołtarza trzymając się za dłonie. Piccina bowiem – jak ją pieszczotliwie nazywał – nie mogła, zgodnie z tradycją, wziąć go „pod rękę”, gdyż pękaty owal jego kończyn wymuszał odstęp między oblubieńcami. Ale doszli szczęśliwie. Warto jeszcze dodać, że miał on unikalny w Italii samochód osobowy, w którym z przodu był tylko jeden fotel – drugi, dla pasażera, z wiadomych przyczyn już się nie mieścił. Cipiolli był skorym do żartów luzakiem, potrafił zgrywać się także z siebie. Czasem, dla jaj, wsiadał np. do normalnego auta któregoś z kolegów albo znajomych. Wtedy wystająca na zewnątrz cięciwa jego łydki uniemożliwiała domknięcie drzwi od strony kierowcy. Robiły się z tego kupy przysłowiowego śmiechu i radości. Tulio usiądź „po turecku” – słyszał wtedy. A teraz wyciśnij sprzęgło! – padały różne takie krotochwilne propozycje.
Ale powiedzmy kilka słów o Cipiolim jako piłkarzu. Miał ksywkę nawias. Wspomniana anomalia anatomiczna powodowała, że konsekwentnie stosowano przeciw niemu to samo zagranie – było to tzw. założenie siatki, czyli zagranie między nogami. Inne dryblingi, zwłaszcza na obieg, nie wchodziły w rachubę, bo konieczność obiegania jego krzywizn opóźniałaby każdą akcję. Tulio próbował łączyć nogi, ale nic to nie dawało. Co prawda otwór był bardziej medialny, bo okrągły, ale pozostawała luka tak okazała, że np. Messi przelatywałby przez nią razem z piłką. Żeby się jakoś bronić przed „kanałem” Cipioli najczęściej atakował przeciwnika tyłem, bo wówczas nie musiał tracić czasu, na odwracanie się. Ale jak już wspomniałem graczem wybitnym nie był. Gdy umarł ciało złożono w trumnie wykonanej na specjalne zamówienie – ze skrzydełkami. By nie poszerzać grobu pochowano go na boku.
Ciekawa historia. Może jeszcze jedną?
Na włoskich boiskach zawsze pojawiali się zagraniczni piłkarze. Nie wiem czy pan pamięta, np. takiego niedużego Japończyka...
Coś mi świta, w nazwisku miał chyba jeden trochę polski człon.
Mówiąc szczerze to w imieniu też – żart taki. Otóż nazywał się on Yayami Mikiwa. Od razu zaznaczam – zbieżność nazwiska przypadkowa. Choć trzeba przyznać – był bardzo przyjaznym da ludzi i zwierząt. Znajomych zawsze pozdrawiał jakimś sympatycznym gestem. Zasłynął on jako znakomity drybler. Nigdy nie było wiadomo w którą stronę pokiwa! Przeciwnicy opowiadali, że miał przezroczyste spodenki i to ich dekoncentrowało. Nigdy mu jednak tego nie udowodniono.
W tym czasie grał także jego rodak Nasushi Wykoleoko. Był pod jednym względem wyjątkowy: oczy dała mu natura proste natomiast skośne były jego nogi – skierowane na zewnątrz pod kątem 30°. Miał więc duże trudności z bieganiem do przodu. Dlatego poruszał się prawie wyłącznie do tyłu. Do przodu rzadko – tylko wtedy, gdy chciał się cofnąć. Grając jako środkowy napastnik ustawiał się zawsze twarzą do bramki przeciwnika. Jego zadaniem było bowiem odgrywanie piłek do nadbiegających kolegów. Robił to doskonale. Wykorzystując swe wrodzone warunki fizyczne odgrywał piłkę podbiciem zewnętrznym. Japońscy fachowcy nazwali to uderzenie skosem zewnętrznym. Strzelał wyłącznie tzw. pasuwką (wewnętrzną częścią stopy). Jego popularność w kraju sięgała zenitu. Wielu młodych adeptów dyscypliny próbowało naśladować Wykoleokiego poddając się chirurgicznemu zabiegowi stóp, nazwanemu tam: modeluj w skosa. Nastał niezwykły boom dla ortopedów, tym bardziej, że po zakończeniu karier wielu poddawało się zabiegowi odwrotnemu – prostowaniu stóp. Ale naśladowcy oryginału nie doścignęli, bo ten najczęściej bywa najlepszy. Miał ksywkę Chaplin.
Grał także w słonecznej Italii przedstawiciel Azji – Georges Kima. Na tym kontynencie panuje taki zwyczaj, że imię i nazwisko potomka męskiego, pochodzi zawsze od rodziców. Ponieważ ojcem noworodka był Polak Grzegorz, dziecku nadano azjatycki odpowiednik jego imienia, czyli Georges. Po matce zaś odziedziczył nazwisko. Nawiasem mówiąc było ona znanym miejscowym śpiochem, budziła się tylko po to, żeby znowu iść spać. Kima miał pewną genetycznie uwarunkowaną cechę – mianowicie jego organizm wykazywał zdolności do swoistej fermentacji. Zauważono to już w jego dzieciństwie. Mianowicie w parę minut po zjedzeniu jabłka, czuć było od niego alkohol! Sąsiedzi zakazywali swoim dzieciom bawić się z Kimą, bojąc się, że ten ich latorośle rozpije. Tę oryginalną cechę swojego ustroju wykorzystywał na boisku. Przed meczem zawsze zjadał kilogram jabłek do przerwy. Gdy przeciwnik go zaatakował ten mu chuchał w twarz i po chwili zrezygnowany rywal podbiegał do ławki rezerwowych, żeby zakąsić. Dlatego każdy klub zatrudniał w tym czasie dietetyka. Jeden z trenerów znalazł jednak sposób. Przed jakimś ważnym meczem z drużyną „jabcoka” nakazał swoim graczom przed wyjściem na boisko wypić po setce wódki na każdą połowę spotkania. I ci uodpornieni na brzydki zapach zagrali bezkonsumpcyjnie i z potyczki wyszli zwycięsko. To tyle. Niestety muszę już iść.
Dziękuję bardzo. Do widzenia Panu
*
Ja: Witam Pana.
Leszek Orłowski: Dzień dobry!
Proszę opowiedzieć nam trochę o lidze hiszpańskiej „od kuchni”.
Proszę bardzo. Jak wiadomo ważnym czynnikiem dobrej gry jest stan psychiczny zawodnika. W jednym ze spotkań czołowych piłkarz drużyny grał wyjątkowo słabo. I co się okazało – siostra zawodnika tuż przed meczem brata spadła ze schodów. I dotkliwie się potłukła. Tu ciekawostka: jak zaczęła spadać drużyna brata prowadziła 1:0, a jak się znalazła na dole już był wynik 1:2. No cóż, gra staje się coraz szybsza. A warto dodać, że schody były ruchome, choć akurat nieczynne! A teraz…
Przecież Pan mówił, że wypadek siostry miał miejsce przed meczem i dlatego brat grał kiepsko.
Bardzo pana proszę nie łapać mnie za słówka. A poza tym umówiliśmy się, żeby nie wchodzić sobie w tekst. Jak pan słuchał, to panu nie przerywałem, prawda?
Rzeczywiście, przepraszam. Podobno był kiedyś w Hiszpanii niezwykle szybki zawodnik, pamiętam tylko jego imię: Don?
Tak, tak, hasał po boisku jak nasz rączy Jeleń. Całe jego nazwisko brzmiało Don Yebieras Alerano. Czytałem niedawno wspomnienia Dona. Otóż okazuje się, że miał on brata bliźniaka. Proszę sobie wyobrazić: Yebieras był tak szybki, że zdążył urodzić się przed bratem, chociaż ten był o 5 min starszy!
Aż się wierzyć nie chce.
Czasami nie potrzeba aż wierzyć, wystarczy myśleć! Mogę kontynuować? (milcząco kiwnąłem głową). Musi Pan wiedzieć, że wówczas w tym regionie kultywowano jeszcze starobaskijski obyczaj, który stał się potem tradycją: jeśli bliźnięta były jednojajowe i tej samej płci, to obu nadawano identyczne imię, po to by, gdy dorosną, nigdy nie mogli nikogo oszukać lub inaczej wykorzystywać łudzącego podobieństwa.
Nie rozumiem…
Nie dziwię się, choć to jest oczywiste. Bliźnięta jednojajowe, drogi Panie, są do siebie niezwykle podobne – w krańcowych przypadkach trudno odróżnić brata od siostry. Ale wracam do głównego wątku. Jeżeli jednopłciowi mają różne imiona to, gdy dorosną, mogą łatwo innymi manipulować, bo nikt nigdy nie będzie wiedział który jest który. A tak nikogo nie oszukają! W tym przypadku – jakich sztuczek by nie próbowali, to zawsze Don będzie Donem!
Nie pomyślałem o tym.
Muszę powiedzieć, że nie jestem zaskoczony. Pan ma bowiem predyspozycje raczej do zadawania pytań.
Dziękuję! A jak układało się Donowi życie prywatne, osobiste?
Szybki Yebieras był bardzo przystojny – u dwóch nastolatek stwierdzono ciąże, wywołane samym tylko jego głębokim spojrzeniem w oczy. Nie dziwota więc, że miał wiele kobiet. Ale zmieniał je bardzo często. Chociaż, jak mówi plotka, to one od niego odchodziły – zwykle wkrótce potem, jak ich związek wkroczył w sferę intymną. Czasem już rankiem tuż po wkroczeniu Dona! Różne źródła mówią o 24. takich przypadkach. I proszę sobie wyobrazić, że został starym kawalerem do końca życia. Niepojęte! Próbowałem dociekać przyczyn tego zjawiska, ale mimo przewertowania całego prawie Internetu, żadnych materiałów na temat nie znalazłem. Dziwne, po stokroć dziwne! Może brzydko pachniał, jak się spocił?
Może nie w każdym działaniu człowieka szybkość jest zaletą. A może miało to jakiś związek z nazwiskiem? Ale zostawmy temat. Mógłbym Pan teraz opowiedzieć o jego piłkarskiej karierze?
Na przysłowiowym podwórku Don debiutował zanim nauczył się chodzić. Ale mimo to był tak żwawy, że nikt tego nie zauważył. Gdy miał zaledwie 2 lata ojciec zapisał go do piłkarskiej szkoły dla juniorów starszych. Jego organizm bowiem także rozwijał się tak szybko, że nie miał on prawie w ogóle dzieciństwa. W wieku 4 lat zagrał już w I. drużynie, co w jego przypadku już nie dziwi. Teraz ciekawostka – w debiucie nie dotknął nawet piłki.
Jak to?
Miły Kolego, znów pan przerywa – dziwnie jest pan dziś pobudzony.
Żona wyjechała na kilka dni…
To może potrzebuje pan paru minut, żeby jakoś się uspokoić (śmiech)?
…i dziś wraca do Warszawy samolotem. Bardzo przepraszam, proszę kontynuować.
Już mówię dlaczego nie dotknął piłki? Otóż podawano do niego w I. połowie 25 razy. I za każdym razem był szybszy od piłki. Sędzia odgwizdał mu więc 25 spalonych! Próbowano również adresować piłkę za niego, „do tyłu”. I te próby okazywały się nieskuteczne, bo choć zawsze wyprzedzał przeciwnika to i tak arbiter musiał przerwać grę.
Klasyczny przypadek „powrotu ze spalonego”*?
Wreszcie coś z sensem. Tak to ten wariant. W końcu trener nie wytrzymał nerwowo i zmienił Yebierasa już po 30. minutach. I teraz pana całkowicie zaskoczę. Otóż proszę sobie wyobrazić, że nim zmiennik zdążył wejść na murawę, Don schodził z niej już wykąpany, w garniturze i zakąszał!
O, k…a! Pardon, ale to tak niezwykłe, że wymknęło mi się owo słówko najwyższego podziwu.
Nie pan pierwszy tylko tak umie się zachwycić! Wracam do rozpoczętego wątku, jak czyni to zawsze mój przyjaciel Rafał**. Ponieważ sytuacje z ofsajdami powtarzały się trener postanowił zmienić Donowi pozycję. Wstawił go do bramki. Yebieras o tym fachu nie miał co prawda zielonego pojęcia, ale (1) golkiperowi znaleźć się na spalonym jest bardzo trudno, a poza tym (2) szkoleniowiec zalecił pozostałym swoim zawodnikom podawać piłkę na wolne pole… I wtedy startował do niej Don. Ze swoją szybkością bez trudu dobiegał do takich podań i strzelał mnóstwo bramek. Zespół wygrywał, a Alerano przez wiele sezonów był najlepszym strzelcem w drużynie!
Czy trenerzy innych zespołów próbowali jakoś bronić się przed tą taktyką?
Próbowali, ale praktycznie byli bezradni! Nakazywali wprawdzie swoim graczom łapać Dona za koszulkę, ale tylko raz zdarzyło się, że tak go powstrzymano. To było zabawne zdarzenie. Otóż ten, co złapał trzymał jak buldog, zaś złapany za trykot wyrywał się tak intensywnie, że z koszulki Alerano pozostały marne resztki – Don ubrany był tylko w rękawy! Wtedy sędzia obu graczom pokazał w sumie 4 kartki – 3 żółte kartki i 1 czerwoną. Niech pan zabezpieczy jakoś oczy, bo panu wyjdą na wierzch (to był tekst mojego rozmówcy, skierowany do mnie). Trzymający otrzymał 2 żółte kartki – za faul i zdjęcie koszulki (jak wyjaśnił sędzia: „Przepisy nie precyzują, że musi to być własna”). A za dwie żółte, wiadomo, czerwona. Wtedy Don zapytał: „A ja za co, panie sędzio. To przecież on tę koszulkę ze mnie zdarł”. „Przepisy nic nie mówią także o sposobie zdejmowania koszulki” odparł arbiter i karę w mocy utrzymał. „Obciągnij rękawiczki Yebieras, bo dłonie pan przeziębisz” – wesoło zakończyło incydent sędzia.
Don umarł przed 30-stką, jako 90-letni starzec – niestety rączo posuwał się także w latach. Ale nawet po śmierci ostatni raz zaimponował szybkością. Otóż na życzenie umarłego został on skremowany. Zanim jednak jego ciało do końca się spopieliło, Don już stał obok w urnie, a samo naczynie, wg naocznych świadków, szelmowsko się uśmiechało! Zauważono jednak, że urna była trochę przechylona na lewo. Zajrzano więc do paleniska i… znaleziono tam jeszcze trochę prochów. Coś nieprawdopodobnego! – Yebieras rozpoczął się przesypywać zanim się całkiem zwęglił! Ale to już był ostatni popis Śmigłego Dona. Dodam dla porządku, że gdy pozostałość dosypano urna stanęła najzupełniej prosto. I tak stoi do dziś. Ale, pardon, już późno.
Jasne, jasne. Serdecznie Panu dziękuję za interesujący wywiad, do widzenia Panu.
** Obecnie, z inicjatywy Franza Beckenbauera, planowane jest skasowanie tego przepisu.
** Chodzi o Rafała Nahornego. Rozmowę z nim zamieszczę w sobotę.