niedziela, 31 stycznia 2010

Może pan będzie wiedział dyrektorze Kmita?


30.01.2010. PolsatSport. ME w Piłce ręcznej, półfinał. Polska : Chorwacja 21–24. Komentował Tomasz Włodarczyk.

Dlaczego komentator od początku był tak bezpardonowo, ostentacyjnie stronniczy? Dlaczego widział dobre zagrania tylko „naszych”. Dlaczego każda stracona przez Polaków bramka wywoływała u niego szczery jęk boleści – „niestety”, a każda zdobyta – przejmujący wrzask „goool!” Co gorsza, akurat tego dnia głos mu się załamywał i obrzydliwie chrypił jak skacowanemu menelowi – słuchanie tego było prawdziwą traumą. W dodatku sugerował kilkakrotnie, że sędziowie nas krzywdzą. Dlaczego, reasumując, zachowywał się jak stadionowy rozwydrzony, podszyty szowinizmem kibol, a nie kulturalny, dobrze wychowany człowiek. Spróbujmy rozważyć kilka powodów.
Po co to robi? Bo chce pomóc Polakom i jednocześnie speszyć albo przestraszyć przeciwnika, wziąć go „na krzyk”. Mało prawdopodobne. Grający nie mogą go przecież usłyszeć, a przerazić, bądźmy szczerzy, to on może najwyżej telewidzów i pewnie wielu wystraszył. Zatem w ten sposób drużynie pomóc nie mógł.
Dociekajmy cierpliwie. Może tego chcą miliony ludzi przed telewizorami? Ryzykowana teza. Większość chciałaby zapewne uniknąć słuchania takich denerwujących skowytów. Zatem też nie to.
Kontynuujmy poszukiwania. Może dyrektor sportu w Polsacie Marian Kmita nakazał panu Tomaszowi takie przeraźliwe wrzaski, bo one mogą zwabić z innego pokoju kolejnego telewidza, zwiększając oglądalność? Wątpliwe. Pan dyrektor Marian Kmita, choćby z racji funkcji, musi być cywilizowanym, stonowanym człowiekiem i nie mógłby wydać takich poleceń podwładnemu. Poza tym, jako fachowiec orientuje się, że kilka osób udałoby się być może przed ekran pozyskać, ale z całą pewnością porównywalna ilość użyłaby „pilota”. Per saldo o znaczącym zysku trudno mówić. „Pi-ar” żaden. Dlaczego więc sir Tomasz wyje i „kiboluje”?
Drążmy temat. Bo jest autentycznym kibicem naszej drużyny, więc chciałby jej zwycięstwa i pragnie oznajmić ten fakt milionom. Trudne do akceptacji. On dobrze wie, że my telewidzowie nie mamy najmniejszej wątpliwości za kim optuje komentator. Po co miałby więc komunikować o tym tak często i donośnie (że użyję tego eufemizmu), zważywszy, że jest w pracy, gdzie nie czas na prywatę. W dodatku dyrektor relację z pewnością ogląda!
Wypatrujmy dalej. Wiedząc, że słuchają go miliony chce błysnąć, popisać się, być zauważalny, czuje potrzebę publicznego zaistnienia na wielką skalę, demonstruje swój patriotyzm, wreszcie, jest dumny ze swej pracy w ogólnopolskiej stacji – więc krzyczy z zachwytu. No, ale jeśli tak, to okazałby się człowiekiem bez klasy, próżnym i bądźmy szczerzy, dość prymitywnym,. Przyjmując taką tezę, obrazilibyśmy więc pana Tomasza.
Gdzie więc leży przyczyna takich irracjonalnych zachowań pana Włodarczyka? Nie wiem, jest to dla mnie zagadka. Póki co, nieodgadniona.
Na zakończenie chciałbym pozdrowić dyrektora sportu stacji Polsat pana Mariana Kmitę!

PS. Dotyczy poprzedniego wpisu.
Matołectwo i małpia złośliwość sprawiły, że pouczałem tam m.in. „a drugi ewentualnie odpowiadać pytającym przez kliknięcie zakładki Odpowiedz”, dając tym samym wyraz internetowej ignorancji. Za to głupawe pouczenie bardzo przepraszam!

sobota, 30 stycznia 2010

Gorsze nie musi wypierać lepszego!


Trwają Mistrzostwa Walii w snookera. Relacje w Eurosporcie. Komentują: Rafał Jewtuch i Przemek Kruk.

Snooker w telewizji to sport specyficzny. Na ekranie bowiem mieści się cała arena rywalizacji i większość jej elementów, czyli stół z bilami. Zatem podstawowym, zasadniczym kadrem emisji jest zbliżenie. W innych sportach pojawia się ono jedynie epizodycznie – w snookerze stanowi istotę przekazu. Permanentna bliskość miejsca rozgrywki jest tu unikalna. Tak natrętnie wręcz wyeksponowany obraz wymusza niejako na telewidzu koncentrację, przykuwa jego uwagę szczególnie intensywnie.
Ale wizja to jeden element przekazu, drugi to fonia, czyli komentarz. Jaki byłby w tym kontekście właściwy, trafny? To się wydaje oczywiste: komentator powinien oglądać równie uważnie jak telewidz i, obok informacji porządkowych, na bieżąco relacjonować każde prawie zagranie, oceniać sytuację na stole, itp. Tu wizja i fonia powinny współbrzmieć prawie zawsze. Bo jeśli nie, to telewidz doświadcza jaskrawego, dotkliwszego niż w innych dyscyplinach, dyskomfortu; rozbieżność między tym, co widzialne, a tym, co słyszalne – bywa skrajnie dokuczliwa. Wiedza o tym, jak sądzę, to abecadło sprawozdawcy.
Panowie Rafał i Przemek coraz częściej o tym zapominają, niestety. Mnożą się dane statystyczne, dialogi wspomnieniowe (Rafał, czy Selbi z Kołpem grali w Masterze 2005, czy w Czajna Ołpen 2006? Nie, Przemku w Łelsz Ołpen w 2004; wtedy w 9 frejmie zielona bila trafiła w sędziego, ale nie wcelowała), opisy frejmów minonych, odpadki njusów dawno pogrzebanych*. To dysonans szczególny, zwłaszcza, że na ekranie najlepsi na świecie, demonstrują kunszt niezwykły. Po co to dezawuować wiadomościami-śmieciami i przeszkadzać ludziom w oglądaniu.
Albo tzw. forum. Pytanie jest proste: dlaczego tzw. forumowicze mają często pierwszeństwo przed telewidzami? Dlaczego obaj sprawozdawcy siedzą przed laptopami i odbierają internetową korespondencję, odpowiadając na antenie na niemądre, często, pytania, zamiast pracować? A może jeden z Was powinien jednak komentować to co dzieje się na stole, czyli wypełniać swe podstawowe obowiązki, a drugi ewentualnie odpowiadać pytającym, ale internetowo, przez kliknięcie zakładki Odpowiedz. Wtedy nie przyszłoby jednemu z Panów do głowy, cytować np. na fonii kretyńskie pytanie zadane przez internautę: Co robią zawodnicy, gdy między frejmami na 2 minuty opuszczają salę gier**? To pytanie zadał niewątpliwie ktoś mało rozwinięty umysłowo. Ale gorszym matołkiem jest ten, kto takie pytanie upublicznia. Mam nadzieję, że przyćmiło Pana chwilowo. A tak, swoją drogą, ktoś mógł posłużyć się prowokacją, tzw. „podpuchą". Jeśli tak, miał małpią satysfakcję, że Pana ośmieszył.
Nie jestem ekstremistą, rozumiem, że nie zawsze może być idealnie, że są różne gusta, odczucia itd. i itp. Rzecz tylko w proporcjach, w rozróżnianiu kontekstów, w skromności, koncentracji i krytycznej samoocenie. I o to apeluję. Bo jeśli i Panów trafi narcyzm z jego nieuchronnymi ekskrementami: zarozumiałością, brakiem umiaru, pseudoprofesorską krasomówczością z niedołącznym upajaniem się własnym głosem i erudycją – to relacje ze snookera będą przypominać relacje z ligi włoskiej w Canal+Sport.
Wierzę, że na takie porównanie nigdy sobie nie zapracujecie! Tym bardziej, że gdy jesteście skoncentrowani na grze, snooker w Eurosporcie jest sportem wyjątkowym, unikalnie supertelewizyjnym, z komentarzem godnym wizji!

* To w czasie partii Higgins–Dott i Williams– Higginson
** W trakcie spotkania Maguire–Williams

czwartek, 28 stycznia 2010

Co powinien stracić Tomasz Włodarczyk?


W Polsat Sport Mistrzostwa Europy w piłce ręcznej. Mecz Polska–Czechy (35:34). Komentator Tomasz Włodarczyk przestał komentować – wolał kibicować „swoim”. Widział właściwie jeden zespół. Teraz musimy, teraz nie możemy stracić bramki, teraz musimy odskoczyć na cztery bramki, nie wolno tak tracić piłek itp., itd. Jak Czech strzelił w „naszą” poprzeczkę to mieliśmy szczęście, jak Polak trafił w „ich” poprzeczkę – to mieliśmy pecha. Czesi z poprzeczek nie mieli nic!
Zaryzykowałem i postanowiłem kibicować Czechom. Trudno – nie będę prawdziwym Polakiem. Ale za to jedynym, który będzie „za Czechami”. Zawsze coś. Kilka milionów rodaków i jeszcze sprawozdawca przeciw naszym braciom. Zrobiło mi się żal sąsiadów. Postanowiłem więc być anty-Włodarczykiem.
Czeski golkiper obronił: ja – brawo, polski obronił: ja – niestety, znów Czesi mieli pecha. Gdy Włodarczyk wydzierał się Juuureckiiii, anonsując bramkę dla Polski, ja darłem się w niebogłosy Jiiiiiichaaaaa, albo Viiiiteeeek, rejestrując gola dla Czech. Do pokoju weszła żona:
– Dlaczego tak krzyczysz?
– To nie ja – to Włodarczyk!
– Akurat, jego poznaję po głosie już na ulicy, jak wracam z zakupów.
– Wiesz, kibicuję Czechom. I ucieszyłem się, bo właśnie strzelili nam bramkę. Szmal nie pomógł.
– Zapłaciliśmy im, żeby nam nie strzelali goli?
–Nie… nie.. przepraszam, po meczu Ci objaśnię. Małżonka wyszła
Oczywiście z panem Tomaszem szans nie miałem. On kibicował przez mikrofon. Słyszały go miliony. A mnie tylko żona. Dlatego on Polakom pomógł i z Czechami wygraliśmy.
Obawiam się tylko o głos red. Włodarczyka. Przecież on jest tak zaangażowany emocjonalnie i werbalnie, że gdy np. chłopcy Wenty awansują do finału i strzelą w nim 20 bramek, to ogłaszając każdą z nich sprawozdawcy popęka większość strun głosowych. A może także pozrywać migdałki i całkiem stracić fach.
Teraz rozmarzyłem się: wobraziłem sobie, że red. Tomaszowi pozostało piękne brzmienie głosu, a stracił... krzyk! Ależ to byłby komentator – prawie idealny!

PS. W poprzednim wpisie panu Tomaszowi Włodarczykowi pomyliłem imię. Przepraszam. Błąd skorygowałem.

czwartek, 21 stycznia 2010

Kto wszedł w szkodę i okaleczył?


Trwa relacja Eurosportu z Tenisowych Mistrzostw Australii. Noc 21.01.2010. II runda. Dementiewa (Rosja) – Henin (Belgia) 0:2 [5:7, 6:7]. Komentowali: Katarzyna Strączy (mistrzyni Polski w tenisie z roku 2002), red. Witold Domański i red. Karol Stopa, który w trakcie meczu zastąpił kolegę.

Spotkanie zacięte i dramatyczne. Choć nie wolne od błędów to momentami na najwyższym poziomie. Komentatorzy (K. Strączy i W. Domański) bez zarzutu. Ich kompetencja i oszczędność słów zapewniła komfort oglądania. Cisza przed rozegraniem kolejnej piłki potęgowała napięcie, pozwalała chłonąć widowisko, podsycała dramaturgię. Pani Katarzyna ma rzadką u komentatorów cechę: umiejętność krótkiej i trafnej oceny-puenty. Pan Witold inteligentnie z nią współpracował. Taka relacja sprawiła, że w pełni można było podziwiać kunszt obu tenisistek, emocjonować się spotkaniem. Słowem: przekaz prawie idealny – ale do czasu. W połowie meczu Witolda Domańskiego zastąpił bowiem pan Karol Stopa.
Teraz, obok obu tenisistek, pojawił się jeszcze jeden kandydat do podziwiania. Pan Karol. Mówił więc o własnych odczuciach i prognozach, stawiał własne tezy, prosząc o akceptację partnerki, popisywał się wiadomościami sprzed roku (np. o Olchowskim, byłym trenerze Dementiewej), wreszcie pouczał zawodniczki, zwłaszcza Rosjankę. Tu propozycja. Skoro Pana wie jak poprawić grę Dementiewej trzeba do niej zadzwonić. I może nawet jakaś gratyfikacja z tego będzie. Ale proszę nie pouczać zawodniczki za pośrednictwem telewidzów.
W międzyczasie i na okrasę pan Karol zaserwował trochę trywialnych pseudoanaliz obu zawodniczek, banalnych oczywistości, infantylnych zachwytów, po dwa, trzy razy powtarzał ten samą ocenę, budując frazy-synonimy, wyraźnie siebie za to podziwiając. Dodajmy do tego wszechobecne w jego przekazie mentorstwo, arbitralność, częste modulowane głosu i jego przechodzenie w wysokie tony, dla podkreślenia oczywistej niewiedzy innych, a eksponujące kompetencję własną.
No cóż, często dokonuje Pan psychoanaliz zawodników (w tym meczu np. nieźle „przejechał się” Pan po psychice Dementiewej) – podsumowano więc i Pana. Tak dla symetrii, równowagi, parytetu, zachowania proporcji, rewanżu, zwykłego: „widzisz, jak to przyjemnie”? (ostatnie zdanie, pełne synonimów i quasi synonimów, jest próbką stylu, pastiszem tekstów z licznych relacji Karola Stopy).
Pani Katarzyna Strączy:
1) na tenisie zna się nie gorzej od pana Karola, zwłaszcza (moim zdaniem) wyjątkowo dobrze „czyta grę”.
2) relacjonowała cały mecz, a nie jego część,
3) jest kobietą.
Te trzy względy nakazywałyby po meczu ją najpierw zapytać o ocenę. Ale to Karol Stopa, z właściwą sobie elegancją i galanterią, wygłosił pierwszy i jedyny komentarz końcowy. Nieprzekonywający, mętny, pełen ogólników.
Opinii pani Katarzyny nie słyszałem. Szkoda. Tak jak szkoda też okaleczonego widowiska.

Suplement
Mistrzostwa Europy w piłce ręcznej relacjonuje Polsat Sport, a komentuje Tomasz Włodarczyk. I robi to dobrze, bo telewizyjnie, a nie radiowo. Nie opisuje tego co widać, tylko podaje nazwiska rozgrywających akcję. Chwała mu za to.
Wytknąłbym red. Włodarczykowi tylko – nazwijmy to tak – zbędne przyruchy werbalne. Np. Polska traci bramkę: słyszymy – niestety, po strzale Bieleckiego piłka trafia w słupek i nie ma bramki – szkoda, przeciwnik przestrzelił – na szczęście.
Panie Piotrze, jak Bielecki trafi w słupek, to na milion telewidzów (jeśli tylu np. ogląda mecz) 990 000 westchnie: ale k…. mieli fart, reszta zaś jęknie – szkoda. To ten milion ubolewających Panu nie wystarcza. Pan też musi. Po co? Jest Pan w pracy tu należy relacjonować, a nie kibicować. Bo ktoś mógłby powiedzieć, że komentator jest stronniczy, a bardziej złośliwy posłużył się epitetem: kibolek z mikrofonem. I tak całkiem zaprzeczyć byłoby trudno. Panie Tomaszu Włodarczyk niech Pan uczyni jeszcze jeden ruch ku pełnemu profesjonalizmowi: pozbędzie się stronniczych przyruchów.

wtorek, 19 stycznia 2010

UPC okradło – Tomasz Smokowski – paskudzi

Eurosport. Mistrzostwa Australii w tenisie.
Telewizja UPC, której jestem wieloletnim klientem, wypięła się na swoich abonentów bezczelnie i arogancko. Ukradła im od 1.1.2010 jeden z ważniejszych programów sportowych Eurosport-2. Bez zapowiedzi, bez uprzedzeń! Tak po świńsku potraktować swoich stałych odbiorców, gdy konkurencji wokół mnóstwo, to także głupota marketingowa zadziwiająca. A wściekłych będzie wielu, bo aktualnie nie mogą np. oglądać Mistrzostwa Australii w tenisie, niemieckiej Bundesligi piłkarskiej, itp. O zmianie ceny abonamentu na niższe oczywiście żadnej mowa nie ma.
UPC okradła mnie z Eurosportu2 od nowego roku, a Tomasz Smokowski z Canal+Sport zaśmieca Eurosport główny od 19.01.2010. Zaczął bowiem komentować tu tenis (mam nadzieję, że tylko chwilowo). Pustosłowie, banał, ploty, „niusy” z magla i bazaru – to jego rozpoznawalne emploi. Znajomość tenisa zerowa. Ani jednej merytorycznej oceny. Personifikacja sprawozdawczego śmiecia. Człowieku, po co się tak kompromitujesz?
Co gorsza, relacjonując z Lechem Sidorem (znakomitym fachowcem i komentatorem), Tomasz-przybłęda ewidentnie mu przeszkadza, wciągając w głupawe rozmówki. Zagadywany odpowiada, bo jest dobrze wychowany. Czasem prostuje chybione zapowiedzi czy nieprofesjonalne osądy kolegi-ignoranta. Dla telewidza dyskomfort podwójny. A przecież ma prawo oglądać najlepszych tenisistów świata z fachowym komentrarzem. Po to są sprawozdawcy i po to placi abonament! Panie Lechu, niech się Pan poczuje jak Luksusowy Jacht Tenisowy i niech odczepi od swego pokładu zbędny balast. Bo płynie z jednostką i akwen paskudzi, aż przed ekranem brzydko pachnie.
A z UPC się rozstaję. I tego operatora będę odradzał także innym.

poniedziałek, 18 stycznia 2010

C(a fé) szmatławe!


17.I.2010. Polsat Sport. Café Futbol. Prowadzący: Mateusz Borek oraz Roman Kołtoń i Wojciech Kowalczyk.

Gościem był polski piłkarz (bramkarz) – ostatnio zatrudniony w Dani. Tam pobił żonę i został skazany na karę więzienia; ponieważ w zawieszeniu – nadal mógł grać. Potem opublikował w Danii autobiografię, gdzie objawił nietolerancję wobec mniejszości seksualnych, a także propagował rasistowski gang motocyklowy. Za to już klub zakazał mu przychodzenia na treningi (zobowiązany kontraktem wyrzucić go nie mógł). Piłkarz chciał jednak zawodowo grać dalej. Ale w Danii i Anglii, gdzie próbował, pracodawcy znaleźć nie mógł. Wreszcie pomogli mu włodarze Odry Wodzisław. Podpisali z nim półroczny kontrakt. Poglądy im nie przeszkadzają. „Już załatwiłem mu miejsce w pierwszej ławce w kościele jako wzorowemu katolikowi” powiedział jeden z członków Zarządu (G.W., Sport.pl, 18.I.2010). Chyba nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, co palnął.
Po co Mateusz Borek zaprosił do programu damskiego boksera i homofoba, robiąc mu reklamę i popularność? Dlaczego dwukrotnie pokazywał okładkę wydanej przez niego książki (nota bene o wyjątkowo wulgarnym tytule) i zapowiadał rychłą publikację jej polskiego tłumaczenia? Możliwości są trzy:
1) dostał polecenie od swojego szefa,
2) za reklamę autora i jego „dzieła” obiecano mu prowizję od przyszłych zysków z polskiej edycji,
3) chciał zwiększyć oglądalność programu o ksenofobów, łobuzów i pokrewną im szumowinę.
4) z poglądami piłkarza pan Borek się identyfikuje.
Innych możliwości nie widać. Wybór należy do Pana Redaktora. Tylko pierwszy powód jakoś Pana tłumaczy.
W studio bez zarzutu zachował się jedynie Roman Kołtoń przypominając, że Polska jest krajem demokratycznym, więc tolerancyjnym. Zatem segregacja i podżeganie do nienawiści z powodu jakiejkolwiek odmienności – prawnie zakazane. Przyzwoitego człowieka słucha się z szacunkiem, mówiąc mu zwyczajnie – dziękuję!
W programie oceniono również mecz Polski z Danią w ramach Turnieju o Puchar Króla Tajlandii. Przegraliśmy 1:3. W naszym zespole zawiódł kluczowy gracz każdej drużyny – bramkarz. Był najsłabszy w zespole. Podobnie jak w studio Café Futbol – tym razem jej autor i prowadzący.

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Zauważ dziadu obraz i pod niego mów!

3.01.2010. Canal+Sport. Liga włoska: Juventus – Milan (1:3). Komentowali: Cezary Olbrycht i Tomasz Lipiński.
Początek relacji: na ekranie skład Juventusu. Komentatorzy tego nie widzą. Mówią o czym innym. Na ekranie: zawodnicy obu drużyn w korytarzu, przed wyjściem na boisko. Zbliżenia, twarze piłkarzy, trenerów, sędziów. Komentatorzy tego nie widzą. Mówią o czym innym. Na ekranie: skład Milanu. Komentatorzy tego nie widzą. Mówią o czym innym. Zaczyna się mecz, rozgrywane są akcje, ktoś do kogoś podaje, ktoś kogoś fauluje. Komentatorzy tego nie widzą. Mówią o czym innym. I tak przez całą 1-szą połowę. Drugiej nie oglądałem, nie dało się.
Cezary Olbrycht i Tomasz Lipiński pokończyli studia, opanowali język, albo i języki, mają dużą wiedzę o włoskiej piłce nożnej i o tej dyscyplinie w ogóle, mogą czuć się wyróżnieni, bo zatrudnia ich szacowna instytucja Canal+Cyfrowy. Tych faktów nie sposób kwestionować. Tego można im także pogratulować.
Dlaczego więc ci, niegłupi przecież ludzie, nie dostrzegają efektów swojej pracy. Oglądający mecz ma przed oczami kociokwik. Słyszy jedno, widzi drugie. Zalewany jest bezustanny słowotokiem. Sypią się dane statystyczne, przeglądy prasy, wspomnienia o meczach minionych, o bramkach kiedyś strzelanych, o kontuzjach, o mięśniach naderwanych, 2-głowych i 4-głowych, o nadwerężonych przyczepach (niestety, pan Cezary nie pamiętał, zewnętrznych czy wewnętrznych – koniecznie należy naprawić ten kardynalny błąd w czasie następnego meczu), o tym, że ktoś miał nie grać, a gra, o tym, co kto mówił przed meczem, o transferach minionych i przyszłych, niusy-plotki rodem z magla czy bazaru, durnne spekulacje o zwolnieniach trenerów, itd., itp., etc. Głupio, bo bez żadnej koncepcji, bez wyraźnego pomysłu, bez koncentracji, na żywioł. Byle gadać, byle odczytać przyniesione do studia kartki. Bez wyczucie kontekstu, zrozumienia, że to nie wypada, że to nie czas i nie pora. To tak, jakby jakiś bęcwał opowiadał dowcipy w czasie pogrzebu.
Aż się nie chce wierzyć, że ci wykształceni ludzie, jako sprawozdawcy, powtarzam; jako sprawozdawcy, zachowują się tak nieinteligentnie, okazują mózgi młodziutkie, świeżutkie, nie skalane najmniejszą nawet zmarszczką, łyse jak Kojak, tuż po goleniu.
To, co napisałem grzeczne ani taktowne nie jest. Tak się nikogo oceniać nie powinno. Tylko, co ma zrobić telewidz, jak słyszy takich bezmyślnych komentatorów-pacanów. Im wolno się zachowywać jak sprawozdawcom-matołkom, i to w tylu domach na raz, a napisać o tym prawdy nie wypada? To gdzie tu jest symetria? To jak się przed tym bronić? Do kogo się zwrócić, skoro bezpośredni i naczelni przełożeni tego nie widzą? Ergo tolerują to. Może nazwanie rzeczy po imieniu kimś wstrząśnie, może taka brutalna prawda, wtłoczy w ich rozumy trochę oleju.
Często komentatorzy chcieliby wiedzieć, co też trener w szatni mówił zawodnikom, żeby poprawić ich poziom gry. Dziś ja byłem Waszym trenerem i przemówiłem do Was w przerwie meczu Juventus – Milan.
Wykształcony „materiał ludzki”, do którego się zwróciłem, powinien napawać optymizmem, jednak nadzieja na poprawę znikoma. Zapewne, po złości, będą gadać jeszcze więcej.

niedziela, 10 stycznia 2010

Klituś Wituś, bajduś Wojtuś

7.XII.2009. Polsat Sport. Siatkówka, Liga Mistrzów. Panathinaikos – Piacenza (3:1). Komentowali: Witold Wanio i Wojciech Drzyzga.
– Guinness czy Heineken? – zapytał Henio.
– Mieliśmy nie pić alkoholu w czasie oglądania – odparłem.
– Nie o nas mówię, Stefciu. O komentatorach.
– Myślisz, że w „robocie” piją? – zapytałem niedowierzając.
– A można tyle mówić bez oliwienia? Musiałoby skrzypieć, a im wychodzi czyściutko. A poza tym, Stefciu nie bądź naiwny, kto ich sprawdzi?
– To prawda, Heniu, to prawda, ich nikt nie kontroluje. Ale może „pociągają” jakieś krajowe? – zapytałem
– A które piwo jest dziś krajowe. Wszystkie międzynarodowe: chmiel jest niemiecki, woda z Czech, a piana – poseł Arłukowicz, SLD.
– To prawda, Heniu.
– Wiesz, Stefan, odnoszę wrażenie, że Drzyzga to chyba odpracowuje jakiś mecz.
– Nie rozumiem – przyznałem.
– Już wyjaśniam, Stefciu. Pamiętasz, jak w PRL pracowało się godzinę dłużej przez tydzień, żeby jakąś następną sobotę mieć wolną? Tak samo jest z panem Wojtkiem. On komentuje więcej, niż się dzieje na parkiecie. I to od wielu meczy. Pracuje na zapas.
– I któregoś meczu nie będzie komentował, a kasę odbierze?
– Na to wychodzi, Stefciu, bo po co by tyle „ględził”? Chociaż… Pan Wojciech to fachowiec – tego nie neguje nikt. On sam zwłaszcza. Jest przekonany, że jeśli coś powie to tak jest. A jeśli nawet jeszcze nie jest, niedługo się ziści. Więc mówi tyle, żeby nas, durnych, z panem Wanio na czele, pouczyć.
– Ale, Heniu, zauważ, że i Wanio nie chce być głupszy. Mówi niewiele mniej. Kiedy oni właściwie piją, skoro bez przerwy mówią, a jeszcze powinni pracować?
– Skoro piją i rozmawiają, to nie mają czasu pracować. A piją, Stefciu według schematu: jak Wojtuś mówi, to Wituś pociaga, i odwrotnie.
– No to dużo więcej spożywa pan Witold, bo niektóre monologi Drzyzgi trwają tyle, że Wanio może wlać w siebie dwa kufle i to bez pośpiechu.
– Masz rację, Stefan. I z treści tego co mówi wynika, że tak robi! Zwłaszcza, jak śmieje się z własnych dowcipów.
– Słyszałeś, Heniu? Sprawozdawca Wanio powiedział właśnie, że jak Polacy zostali mistrzami Europy to on już ma prawo śmiało krytykować trenera Piacenzy. Pozbył się wszelkich zahamowań.
– Tu powinien być ostrożny, Stefciu. Janusz Korwin Mikke twierdzi, np., że kobiety są głupsze od mężczyzn, bo ci są autorami większości wynalazków. To chyba prawda, ale z tego nie wynika jeszcze, że Mikke jest mądrzejszy od jakiejkolwiek kobiety. A wracając, jak to mówią, do naszych baranów – Wanio ma prawo krytykować każdego trenera, ale to nie znaczy, że się zna na siatkówce.
– Coś ci powiem, Heniu. Naszła mnie taka refleksja…
– Tego się bałem.
– Dobra, dobra… otóż taka refleksja, że Tomasz Swędrowski jest inteligentniejszy od pana Wani.
– To akurat, nic trudnego. Ale słucham uzasadnienia.
– Zauważyłem, Heniu, że jak pan Tomasz sprawozdaje w parze z panem Drzyzgą, to – po monologach kolegi – z komentarzem „wraca na parkiet”. Natomiast pan Witold, przeciwnie, kontynuuje temat. I zamiast komentarza, który nam się należy, mamy dłuższą pogwarkę kolesi w pubie przy piwku, które im się w tej sytuacji nie należy!
Stefciu, teraz już przesadziłeś. Kufel piwa należy się każdemu w każdej sytuacji. A co do pana Swędrowskiego. Rzeczywiście, z nim się lepiej ogląda. Wiesz, może on niepijący i dlatego jest mniej „mowny”.
Heniu, teraz Ty przesadziłeś. Nie należy ludzi obrażać. Pan Swędrowski to były siatkarz. Podobnie jak moi dwaj koledzy, którzy też kiedyś grali w „siatkę”. Im można wszystko zarzucić, tylko nie abstynencję.
– Ok. Zainteresowanych przepraszam. A teraz powiem Ci, Heniu, dlaczego z panem Swędrowskim ogląda się lepiej?
– Słucham Cię uważnie, jak Radia Maryja.
– Dlatego Heniu, że pan Tomasz Swędrowski kocha siatkówkę, a pan Witold Wanio kocha wyłącznie siebie!
– Co do tego pełna zgoda, Stefciu.
Mecz się skończył. Poleliśmy „Żywca. Spienił się dużym Arłukowiczem. Pierwszy, cały kufelek wypiliśmy za zdrowie red. Tomasza Swędrowskiego!

piątek, 8 stycznia 2010

Sebastianie Szczęsny – na psie pieszczoty trzeba zasłużyć!


01.01.2010. TVP1. Konkurs Czterech Skoczni. Relacja z Bischofshofen. Komentowali: Sebastian Szczęsny i Apoloniusz Tajner.
Mogło być tak.
– Skoczek na belce. Sebastian Szczęsny przedstawia go: nazwisko, inne dane, osiągnięcia itp. – aż do momentu, gdy zawodnik ruszy po zekoku. Po odbiciu odczytuje szybkość na progu. I milknie.
– Powtórkę komentuje fachowiec, czyli Apoloniusz Tajner (ocena odbicia, wyjście w powietrze, parabola lotu, poprawność lądowania itp.).
– Następnie pan red. odczytuje elektroniczny zapis wyniku skoczka. Ewentualna dalsza wymiana opinii; do chwili, gdy pojawia się kolejny skoczek. Red. Szczęsny przedstawia go… itd. Itd.
Telewidz miałby kompletną i uporządkowaną informację. Przy okazji, od Apoloniusza Tajnera, dowiedziałby się trochę fachowych opinii o tajnikach techniki skoku, np. jakie są konsekwencje spóźnionego lub zbyt wczesnego odbicia i jak to rozpoznać, pod jakim kątem należy optymalnie odbijać się gdy wiatr w plecy, co oprócz wagi ciała decyduje o szybkości na progu, etc. Jednym słowem, byłaby szansa usłyszeć coś więcej niż banały i pustosłowie niedouczonych sprawozdawców, klepiących w kółko te same frazesy, bez ambicji, by dowiedzieć się czegoś merytorycznego o dyscyplinie, którą latami relacjonują (dotyczy to także Bogdana Chruścickiego i Marka Rudzińskiego z Eurosportu).
Jak było?
Najlepsi skoczkowie świata i znakomity fachowiec Apoloniusz Tajner zostali zdominowani niekończącym się monologiem komunałów, zadowolonego z siebie, telewizyjnego kabotyna Sebastiana Szczęsnego. Na tym koniec oceny, bo bez wulgaryzmów i przymiotników ubliżających, uczciwie opisać tej relacji nie można.
Zamiast tego zadedykuję (jednak!) panu Szczęsnemu lekko zmodyfikowany wiersz Tuwima*:
Już się nie będę ciebie czepiał.
Nie dam ci prztyczka, ani klapsa.
Nie powiem nawet: „Pies Cię j…ł” –
Bo to mezalians byłby dla psa.
(
1936)

I jeszcze błaganie do Losu w intencji pana Sebastiana:
Tchnij myśl w skromny rozum jego –
Sebastiana nie-Szczęsnego!

* Julian Tuwim. Jarmark rymów, Czytelnik 1958, str. 668. Wiersz ze str. 324: Na pewnego endeka co na mnie szczeka.
Próżnoś repliki się spodziewał,
cd. oryginału jak w powyższym cytacie.

czwartek, 7 stycznia 2010

Zemsta na Franciszku Smudzie. Akt I.

Były trener drużyny EkstraklasyZagłębia Lubin, a obecny selekcjoner reprezentacji Franciszek Smuda powiedział kiedyś, że pomoce naukowe, notesy, laptopy itp. są mu zbędne, bo ma nos. Inny myśli, czyta, „samouczy się", dokształca na kursach nawet, wystukuje coś na klawiaturce, potem porównuje zapiski, w ekran się wpatruje, „główkuje i kombinuje”, słowem: męczy biedak mózg okrutnie – a pan Franciszek powącha, poniucha, nosem pociągnie… i już wie! Uważał, jednym słowem, że myślenie nosem wystarcza. Do bycia klubowym trenerem piłki nożnej, być może. Ale u selekcjonera reprezentacji powinny poprawnie funkcjonować także wyżej położone regiony głowy. Boleśnie się o tym przekonał.
Od kilkunastu dni negocjowano obsadę sztabu szkoleniowego kadry. Jako asystentów chciał mieć pan Smuda Tomasza Wałdocha i Piotra Wojtalę – nie ma żadnego z nich – przydzielono mu Jacka Zielińskiego. Jako dyrektora reprezentacji namaścił Marka Koźmińskiego – nic z tego – wciśnięto mu Jana Furtoka. Dlaczego tak się stało?
Pan Franciszek rzeczywistości nie rozeznał. Instynkt go zawiódł; nie podpowiedział mu, że ma do czynienia z ludźmi podstępnymi i mściwymi. Nie doradził, żeby się zabezpieczyć – np. wymuszając na PZPN jednoczesne podpisanie umowy własnej i umów wybranych przez siebie współpracowników. W konsekwencji ośmieszono go i upokorzono w oczach opinii publicznej, podważono jego autorytet, odarto go z podstawowej, przynależnej mu kompetencji – doboru najbliższych współpracowników, pokazano mu, kto tu naprawdę rządzi. Niestety, nos pana Franciszka niczego się nie dowąchał, a uśpione płaty nie ostrzegły. Postawiony zaś pod ścianą, nie zaprotestował, ugiął się, przegrał.
Grupa Laty i podległych mu żołnierzy zemścić się musiała. Za to, że na nich tę nominację wymuszono. Stało się to, co prawda, pod naciskiem opinii publicznej (kibice, media, sponsorzy), ale to nie przydupas prezesa i jego kolesiów został selekcjonerem, tylko Smuda – więc winien! I to mógł być rewanżu akt pierwszy. Stawiam tezę, że nie ostatni.
Ciekawe, jakie kruczki, jakie podstępy i zasadzki kryje umowa, którą Smuda podpisał? Czy po roku np., po dokonaniu wstępnej selekcji zawodników do kadry, pod zaaranżowanym pretekstem lub w wyniku prowokacji, nie zostanie on zwolniony z jego własnej winy? Zaprzeczyć trudno. Jeżeli prezes Lato i jego ferajna tak rażąco dyskredytują selekcjonera już na początku jego pracy, to poczucie odpowiedzialności za narodową reprezentację, nie mówiąc o elementarnej przyzwoitości są im zupełnie obce. Czując się dotknięci do żywego, bo publicznie, podrażnieni w chorej ambicji i podpuszczani przez cwanych doradców, potrafią być podli i bezwzględni. Usuwając Smudę, pokazaliby opinii publicznej „gest Kozakiewicza”. I to byłby drugi i ostatni akt ich vendetty.
Ewentualnej pomocy – znikąd. Chwiejny i „bez jaj” Jacek Zieliński i mało rozgarnięty prowincjusz Jan Furtok, wdzięczni w dodatku za niezłą „kasę”, wobec mocodawców pozostaną lojalni.
Franciszek Smuda nie zorientował się, w co wdepnął. Przykre, ale dokonał także zawyżonej samooceny. Klasą i osobowością do funkcji bowiem nie dorósł. Sam nos i intuicja to za mało.
Pozytywów dopatrzyć się tu niesposób. W dodatku Zagłębia Lubin straciło charyzmatycznego trenera.

wtorek, 5 stycznia 2010

Mateusz Borek – kontynuacja!


W pierwszym tegorocznym Café Futbol (Polsat Sport) Mateusz Borek wraz z Romanem Kołtoniem i Wojciechem Kowalczykiem kolejny raz, konsekwentnie drążyli temat patologii w działalności PZPN. Tym razem z udziałem zaproszonego do studia Jana Krzysztofa Bieleckiego. Po tym programie nasuwa się wniosek, że przykładów nie ma co mnożyć: o anomaliach, wypaczeniach, błędach, niegospodarności, horrendalnych wydatkach na administrację, zaniechaniu egzekwowania własnych uprawnień i obowiązujących procedur oraz rozmywaniu się odpowiedzialności zbyt licznego Zarządu, braku elementarnej jego kompetencji, co doprowadziło do zawarcia niekorzystnych i w sposób niezgodny z wymogami statutu umów z podmiotami zewnętrznymi (Sportfive) itp. – jednym słowem – o rażąco nieudolnej działalności PZPN powiedziano już wszystko. Bezradność i głupotę obnażono całkowicie. Czas zastanowić się teraz jak to zmienić.
Były premier Bielecki wskazał drogę. W wyniku ustaleń odbytego niedawno z inicjatywy Canal+Cyfrowy Okrągłego stołu dla polskiej piłki, pan Bielecki jest członkiem zespołu, który w ciągu 2–3 miesięcy ma opracować nową strategię zarządzania PZPN-em. Były premier ma nadzieję, że wykorzystując dorobek tego gremium, obecne władze Związku z prezesem Latą zgodzą się, jeszcze w 2010 roku, na zwołanie Nadzwyczajnego Zjazdu PZPN, a ten uchwali przystosowany do obecnej rzeczywistości statut i wybierze nowe władze. Ponieważ podejmowane w przeszłości próby ingerencji z zewnątrz były nieskuteczne (obstrukcja FIFA), inicjatywa zmian musi zatem wyjść z wewnątrz PZPN. To w skrócie teza byłego premiera.
Alternatywy raczej nie ma. Jeśli tak, to konieczna jest wzmożona presja opinii publicznej. Nacisk wywierany na PZPN powinien objąć różne środowiska, nie tylko sportowe. Prasa, stacje telewizyjne i radiowe, Ministerstwo Sportu, prezesi-właściciele klubów piłkarskich, internetowe strony organizacji kibiców (nie kiboli!) mogą, działając aktywnie, skłonić Zarząd PZPN do ustępstw.
Możliwa jest także reakcja z wewnątrz Związku. Bielecki zasugerował zaskarżenie do sądu samowolnej, jednoosobowo podjętej decyzji o umowie z firmą Sportfive przez prezesa Latę bez zgody członków Zarządu, nawet bez powiadomienia ich o tym. A to działanie wbrew statutowi! Może ktoś z delegatów, niezakończonego jeszcze ostatniego Zjazdu PZPN spróbuje złożyć zawiadomienie o przestępstwie?
I jeszcze sugestia do szefa sportu Mariana Kmity i Mateusza Borka: proponuję, jeśli to możliwe, jeden z następnych programów Café Futbol. wyemitować w programie ogólnopolskiego Polsatu. Temat (na roboczo): jak skłonić PZPN do ustępstw? Kogo zaprosić do studia – to już pozostawiam w gestii autorów programu.
Kończąc mogę zapewnić – piszący tu bloger-kropla zawsze będzie Panów wspierał w mozolnym drążeniu anachronicznej skały.

poniedziałek, 4 stycznia 2010

O Adamie, co na podejrzane jabłko skusić się nie dał!

Trwa noworoczny Turniej Czterech Skoczni. Najpierw jest normalnie: po kwalifikacjach do konkursu głównego wyłania się 50 skoczków. Potem jest inaczej niż w pozostałych konkursach Pucharu Świata. Zawodnicy rywalizują w 25 parach, kojarzonych wg miejsc po kwalifikacji i skaczących w kolejności: 26-y z 25-ym, 27-y z 24-ym, 28-y z 23-ym … aż do 49-go z 2-m i 50-go z 1-m. Zwycięzca każdej pary awansuje do finałowej, punktowanej 30-stki. Do tych 25 zwycięzców dołącza 5-ciu, którzy osiągnęli najlepsze wyniki jako przegrani (ale jeszcze nie znokautowani!). I taka rozgrywka ma zaostrzać i uatrakcyjniać rywalizację.
Zgodzić się z tym trudno. O ile bowiem rywalizacja 25 z 26, czy 24 z 27 i kilka następnych pojedynków dwójkowych może być w miarę wyrównana i zacięta (choć na dość przeciętnym poziomie), o tyle potyczka 41 z 10, 42 z 9… nie mówiąc już o „boju” 49 z 2 i 50 z 1, to różnica w odległościach 10–30 m. Znakomite skoki przeplatane są bardzo słabymi. bezpośredniej walki brak, atrakcyjność „siada”. Na zakończenie I serii emocję zastępuje często zwichnięta dramaturgia.
Ale jest i dużo poważniejszy mankament. Otóż nierzadko 6-y, 7-y czy 8- przegrany ma wynik lepszy od dwóch albo trzech spośród zwycięzców. Czyli gorsi muszą odpaść! To jest już zupełna anomalia. W skokach o wyniku decyduje często przypadek, kolejność miejsc bywa loterią, po co więc jeszcze wprowadzać zasady, które krzywdzą lepszych. To sportowe wypaczenie. Powinni z tym walczyć dziennikarze, komentatorzy. Niby od tego są. Lecz, póki co, milczą. A głupota trwa.
Skoki są jednak piękne. Osobiście oglądam je prawie zawsze. I podziwiam tych najlepszych. W ciągu ułamka sekundy, przy szybkości na progu ponad 90 km, w odpowiednim momencie odbić się, frunąć nad zeskok pod właściwym kątem, optymalnie ułożyć ciało nad nartami, w międzyczasie rozstawionymi w literę „V” i zablokować ten „zestaw”, nieruchomo lecąc aż do lądowania – to jest magia! W dodatku czynić tak z wieloletnią powtarzalnością! Szczęśliwie, my Polacy mamy także takiego maga – Adama Małysza; jedna z piękniejszych postaci polskiego sportu w ogóle. Człowiek, który docenił i uszanował swój niezwykły talent i poświęcił mu całe życie. Jest zawsze optymalnie przygotowany także dlatego, iż szanuje kibiców, wiedząc, że na niego liczą.
Tu nasuwa się refleksja. Większość ludzi w każdej populacji żyje podobnie: przeciętnie, zwyczajnie. Czasem ktoś odniesie jakiś kameralny, lokalny sukces. Przeważnie jednak trwa bez większych wzlotów, podziwu tłumów, sławy, bo żadnymi znaczącymi talentami się nie wyróżnia. Świadomie, czy podświadomie Adam Małysz tę banalną prawdę zauważył. I za to, że los dał mu taki skarb, postanowił się odwdzięczyć, dając radość, wzruszenie i możliwość przeżywania jego sukcesów milionom ludzi. Tak spłaca swój (wirtualny naturalnie!) dług wobec losu! Najpiękniej jak można!

Obserwatorzy

O mnie

Warszawa, Poland
Kibic sportowy